środa, 31 grudnia 2008

Crème brûlée na sylwestrową noc i życzenia noworoczne

Z niedowierzaniem próbuję sobie właśnie zdać sprawę, że oto bezpowrotnie mija 2008 rok! Tygodnie przebiegały z prędkością światła, a ja razem z nimi. ;-) Bynajmniej nie w sensie starzenia. ;-) Ten rok nie obfitował może w szczególne nowości, czy wielkie zmiany w moim życiu, ale za to obdarzał mnie całym mnóstwem większych i mniejszych radości. :)
Do tego to był mój pierwszy pełny rok blogowania. :) Prowadzenie tego bloga sprawia mi ogromną, wręcz dziką przyjemność. I choć może czasem przynudzam (każdemu może się zdarzyć, prawda?'-) ) - to staram się z całego serca, by to miejsce było jak najbardziej przyjazne... nie dla mnie rzecz jasna (mnie wystarcza sam fakt, że mogę prowadzić ten mały zakątek w przepastnym necie), ale dla wszystkich sympatyków, którzy do mnie zaglądają, motywując mnie tym samym do dalszych kulinarnych poszukiwań i starania się, by potrawy, którymi Was wirtualnie raczę – wyglądały jak najapetyczniej, a w realu – smakowały jak najlepiej.
Dziękuję za wszystkie przemiłe i ciepłe słowa, których nie żałowaliście mi przez cały rok. Szczególnie cieszą mnie chwile, gdy czytam, że podjęliście próbę sprawdzenia przepisów u mnie zamieszczonych. To ogromnie miłe uczucie! Tym bardziej jeśli i Wam smakowało! ;-)



Mam nadzieję, że Nowy 2009 Rok będzie dla Was wszystkich pomyślny pod każdym względem!
Niech Stary Rok zabierze ze sobą wszelkie smutki i troski, jeśli takie istniały.
Życzę, by każdemu z Was nie zabrakło tego co w życiu najważniejsze: cennego zdrowia, miłości osób najbliższych, jak i tych bardziej przyziemnych, acz niezwykle ważnych spraw – choćby dobrej, satysfakcjonującej pracy. :)
Tego życzę i Wam, i sobie!
A więc: Do Siego Roku!!! :)




A na sylwestrową noc (a w moim przypadku - właściwie na wieczór) przygotowałam jeden z najlepszych moim zdaniem (zaraz po tiramisu) deser. :) Crème brûlée – klasyk nad klasykami! Można się sprzeczać co w nim jest najwspanialsze: czy kremowa, gładka, idealnie aksamitna konsystencja, czy jedyny w swoim rodzaju smak jaki dają ziarenka wanilii, czy może skarmelizowana cukrowa skorupka... A może wszystkie wymienione cechy powodują, że to deser, któremu nie sposób się oprzeć...? Moje hasło: Crème brûlée na co dzień i od święta!




Crème brûlée

500 ml śmietanki kremówki (dałam 30%)
1 duża laska wanilii
6 żółtek
5 łyżek drobnego cukru (użyłam białego)

ok. 7 -10 łyżeczek brązowego cukru trzcinowego lub muscovado

Piekarnik nagrzać do temperatury 100 st.C. Przygotować wodną kąpiel.

Śmietankę wlać do rondelka. Laskę wanilii przekroić wzdłuż na pół i ostrzem noża zdjąć ziarenka – ziarenka i obie połówki laski wrzucić do śmietanki. Rondelek postawić na ogień i mieszając od czasu do czasu – zagotować. Zdjąć z ognia, wyłowić laski wanilii (już nie będą potrzebne, służyły tylko do dodatkowego aromatyzowania). Odstawić śmietankę do lekkiego ostudzenia.
W misce wymieszać żółtka z 5 łyżkami drobnego cukru – nie ubijać! tylko delikatnie połączyć, tak by masa nie została napowietrzona.
Do masy jajecznej, cały czas ostrożnie mieszając - dodawać stopniowo ciepłej śmietanki – najpierw po jednej łyżce, a potem aż do wyczerpania płynu.
Nalewać (przez sitko) gotową masę do niskich, szerokich naczynek żaroodpornych (ja użyłam płaskie foremki do tartaletek o średnicy 11 cm).
Piec w piekarniku w kąpieli wodnej ok. 45 – 50 min. aż masa się zetnie (dotknięta palcem powinna być sprężysta, nieco „budyniowa”). Wyjąc z piekarnika i ostudzić.
Chłodzić w lodówce min. 4-5 godzin.
Bezpośrednio przed podaniem – każdą porcję posypać cieniutką warstwą 1-2 łyżeczkami (w zależności od wielkości foremek) brązowym cukrem i skarmelizować przy pomocy palnika.
Smacznego!

sobota, 27 grudnia 2008

Pierogi z ziemniakami



Pomyślicie, że zwariowałam? ;-) Albo, że się pomyliłam i o ruskich mowa? Z twarogiem i dodatkiem ziemniaków?
Nie, nie! Żadne ruskie! Z żadnym twarogiem! Mowa będzie o pierogach z ziemniakami! :)
Są to moje absolutnie najulubieńsze, najukochańsze pierogi, smak których znam co najmniej od wczesnego dzieciństwa, a kto wie, czy i w życiu płodowym się nimi nie zajadałam. ;-)) Te pierogi robiła moja Babcia. I spod Jej ręki wychodziły najwspanialsze! Nawet moja mama, nie potrafiła już tak samo ich przyrządzić. A i ja, choć pod Babci okiem spędziłam wieeeele swoich lat i razem z Nią niejednego pieroga ulepiłam – mam nieodparte wrażenie, że teraz, gdy Babci zabrakło, a ja przyrządzam je samodzielnie - nie są już takie same...
Można by rzec, że to pierogi dla ubogich... ;-) Farsz jest tak skromny, że już bardziej chyba nie można. A ja nie zamieniłabym je na żadne inne. Choć są to pierożki jak najbardziej całoroczne – to u nas obowiązkowo (!!!) pojawiały się i nadal pojawiają w okresie Świąt Bożego Narodzenia. Oczywiście nie brakuje i tych z mięsnych, i z kapustą i grzybami. Jednak, gdybym z jakiegoś powodu miała rezygnować z któryś – to tego jestem pewna – nie byłyby to ziemniaczane. One są niemal tak obowiązkowe jak wigilijny opłatek. ;-)
Farsz jest banalnie prosty: ugotowane ziemniaki, porządnie rozdrobnione praską lub tłuczkiem do ziemniaków i suto potraktowane smażoną cebulką (koniecznie na sporej ilości oliwy), i dużą ilością pieprzu. Pewnie powiecie: „błeeee... dużo tłuszczu?”. A jednak, on tutaj ma ważne znaczenie. Bowiem ziemniaki same w sobie są chude, a dzięki tłuszczowi – nabierają zupełnie innej konsystencji. Cebulka i pieprz – dodają świetnego smaku i aromatu. No cóż... nie jest to może danie dla osób na ciągłej diecie. ;-) I sama też nie odważyłabym się zbyt często ich serwować (choć słowo daję! gdyby nie ta ich kaloryczność – robiłabym raz w tygodniu ;-) ) . Ale na święta – nie potrafię ich sobie odmówić. :) Bo jest to jedna z tych sentymentalnych potraw, która istnieje w rodzinie od zawsze. I nigdy nie była spisywana, bo nikt nie potrzebował dokładnej receptury z proporcjami. To ten rodzaj potrawy, do którego gospodyni potrzebuje tylko swojego wprawnego, doświadczonego oka, by ocenić co i ile. :) Zatem proporcje, które dzisiaj podaję są zdecydowanie tylko zbliżone...
Co ciekawe, ten rodzaj pierogów znam tylko z domu rodzinnego. Nigdy i nigdzie nie spotkałam takich ani u innych mniej lub bardziej zaprzyjaźnionych rodzin, ani w barach typu „chłopskie jadło”, ani tym bardziej w restauracjach.
Jestem niezwykle ciekawa, czy Wy takie znacie? Jedliście? A może w Waszych domach też się ziemniaczane pierogi przyrządza?



Pierogi z ziemniakami

Farsz:
ok. 1 kg obranych ziemniaków
1 średnia cebula
oliwa (w ilości takiej, by porządnie pokryła całe dno patelni)
sól, pieprz do smaku

Obrane ziemniaki umyć, pokroić na ćwiartki i ugotować w osolonej wodzie. Ugotowane odcedzić, odparować i utłuc bardzo dokładnie tłuczkiem do ziemniaków, lub przepuścić przez praskę.
Cebulę drobno posiekać i smażyć do lekkiego zezłocenia na patelni z rozgrzaną oliwą. Jeszcze gorące przelać do garnka z utłuczonymi ziemniakami. Dołożyć sporo świeżo zmielonego pieprzu i w razie potrzeby sól do smaku. Wszystko porządnie wymieszać. Odstawić do ostygnięcia.


Ciasto na pierogi*:

3 szkl. mąki (używam pół na pół zwykłej mąki pszennej i mąki krupczatki)
2 nieduże jajka
ok. 1 szkl. dość ciepłej wody – a tak naprawdę ilość taka jaką zabierze mąka, by ciasto stało się miękkie, elastyczne i nie kleiło się do dłoni

Z podanych składników zagnieść na stolnicy lub robotem kuchennym elastyczne ciasto, pamiętając o tym by wody dodawać stopniowo. Uformować z ciasta kulę lub wałek, zawinąć w folię spożywczą i odłożyć na ok. pół godziny by ciasto odpoczęło.
Odkrawać po kawałku ciasta (resztę z powrotem zawijać w folię, żeby nie wyschło) – wałkować na grubość ok. 1,5 mm, wykrawać okręgi równej wielkości. Nakładać po czubatej łyżce farszu (ilość dostosować w w zależności od wielkości wykrawanych okręgów), sklejać brzegi i odkładać na czystą ściereczkę, przykrywając drugą ściereczką. W razie potrzeby można wewnętrzne brzegi ciasta smarować pędzelkiem gorącą wodą, by się lepiej sklejały.
Gotować w dużej ilości osolonej wody. Wyjmować np. łyżką cedzakową, osączając z wody.
Podawać można saute, okraszone dodatkową podsmażaną cebulką lub skwarkami lub boczkiem, albo odsmażane na złoto na patelni.
Smacznego!

* w tym przepisie kluczowe znaczenia ma farsz, zatem ciasto na pierogi tak naprawdę można przyrządzić z każdego własnego ulubionego przepisu.

wtorek, 23 grudnia 2008

Świąteczne słowo :)




Moi Drodzy!

Przyjmijcie proszę najserdeczniejsze życzenia z okazji zbliżających się (już ogromnymi krokami) Świąt Bożego Narodzenia.
Życzę Wam, by czas ten był prawdzie rodzinnym czasem miłości.
Niech każdy z Was odnajdzie pod choinką upragniony prezent od świętego Mikołaja! :)
Wesołych Świąt!

poniedziałek, 22 grudnia 2008

Keks angielski



To już ostatni przepis, który przedstawiam Wam przed zbliżającymi się świętami. Oczywiście przez ostatnich kilka dni udało mi się przyszykować znacznie więcej słodkości i dań wigilijnych, niż te zaprezentowane na tym blogu. ;-)
Dzisiejsze ciasto to efekt ”ślepego” strzału w dziesiątkę. :) Keks to ciasto, od którego bardzo dużo wymagam. Najbardziej lubię keksy na cieście piaskowym. Jednak nigdy nie trafiłam na maksymalnie satysfakcjonujący mnie przepis. Ten, który prezentuję poniżej, pochodzi z książki „Desery” Pierre Herme'a. Wybrałam go z listy kilku innych przepisów poniekąd na chybił – trafił. Zachęcił mnie fakt, że do ciasta dodawany jest rum. ;-) Tym samym powodując, że przepis jest różny od tych wszystkich, które do tej pory testowałam.
Nie... nie jest to keks piaskowy, jak można by przypuszczać. ;-) Ale odrobinę go jednak przypomina, bowiem ciasto wyszło nieco kruche i niezwykle delikatne. :) I to co zachwyciło mnie najbardziej: po raz pierwszy chyba bakalie nie opadły mi na dno!, mimo że zawsze stosuję metodę otaczania bakalii w mące.
To świetny keks! Myślę, że z kolejną porcją nie będę czekała do przyszłorocznych świąt. Bo przecież to ciasto uniwersalne i można go jeść nie tylko od święta. :) Polecam Wam z całego serca!



Keks angielski
inspirowane Pierre Herme z książki „Desery”

200 g w temperaturze pokojowej + 10g masła dodatkowo
150 g cukru pudru
4 jajka
300 g mąki pszennej + 2 łyżki do obtoczenia bakalii
15 g proszku do pieczenia
500 g bakalii (rodzynki, kandyzowane ananasy i skórki z cytrusów, suszone morele, żurawina suszona, figi, śliwki suszone lub inne)
150 ml rumu + 100 ml do nasączania

2 łyżki galaretki morelowej - pominęłam
100 g kandyzowanych wiśni – pominęłam

Dzień wcześniej (lub przynajmniej 2-3 godziny) zalać rodzynki 150 ml rumu. Odstawić do macerowania.
Rodzynki osączyć z rumu (rumu nie wylewać!). Bakalie pokroić w niezbyt duże kawałki. Dołożyć do rodzynek i całość obtoczyć 2 łyżkami mąki pszennej.
Piekarnik rozgrzać do temperatury 250 st. C. Przygotować foremkę keksową o długości 28 cm – wysmarować masłem i osypać odrobiną mąki.
300 g mąki przesiać do miski wraz z proszkiem do pieczenia. W misie utrzeć 200 g masła z cukrem pudrem. Cały czas ucierając dodawać po 1 jajku, a następnie stopniowo dosypywać mąkę na przemian z rumem, w którym nasączane były rodzynki. Gdy ciasto będzie już gładkie – dodać bakalie – wymieszać dokładnie najlepiej drewniana łyżką lub silikonową szpatułką.
Foremkę wypełnić ciastem i wstawić do piekarnika. Jednocześnie obniżyć temperaturę do 180 st.C.
W małym rondelku roztopić pozostałe 10 g masła. Ciasto piec przez ok. 10 min. aż na powierzchni utworzy się delikatna skórka. Wyjąc ciasto z piekarnika, zanurzyć nóż w roztopionym maśle i naciąć ciasto wzdłuż, po to by równomiernie rosło. Ponownie wstawić do piekarnika i piec przez ok. 1 godzinę. Pod koniec pieczenia sprawdzić patyczkiem, czy ciasto jest upieczone. Patyczek wetknięty w środek ciasta powinien być suchy.
Odstawić ciasto do ostygnięcia na 10 min. Wyjąc z formy i nasączyć 100 ml rumu. W rondelku roztopić morelową galaretkę i odstawić do lekkiego ostygnięcia. Posmarować wierzch ciasta galaretką i udekorować kandyzowanymi wiśniami.
Zimne ciasto zawinąć w folię spożywczą.


Piekłam z podwójnej porcji. Ostatni etap dotyczący nasączaniem alkoholem i dekorowanie – pominęłam (ze względu na dzieci, które będą ciasto również jadły).

sobota, 20 grudnia 2008

Kostka Domino



Gdy rok temu Caritka na swoim blogu zamieściła przepis na Dominosteine – zupełnie nie skojarzyłam ich z tymi pysznymi, słodkimi kosteczkami, które regularnie przed świętami Bożego Narodzenia pojawiają się ostatnimi laty w naszych sklepach. Jadłam je tyle razy, zachwycałam się smakiem, a nigdy nie zwróciłam uwagi na taki szczegół jak nazwa tej słodkości.
Dopiero niedawno Ktoś znajomy :) otworzył mi oczy, a utwierdziłam się w przekonaniu po krótkich poszukiwaniach w necie, że oba oznaczają właśnie TE Dominosteine. :)
Kostki Domina składają się zasadniczo z trzech głównych warstw: ciasteczka (najczęściej chyba piernikowego), warstwy owocowej galaretki i warstwy marcepanu. Całość otulona czekoladową skorupką.
Przepis na prezentowaną wersję kostki Domino – przewiduje zamiast tradycyjnego piernikowego ciasta – wykonanie spodu na bazie dużej ilości mielonych orzechów laskowych. Z tego powodu czułam się podwójnie zachęcona, bowiem już wcześniej miałam wielokrotnie okazję przekonać się, że orzechy laskowe i marcepan tworzą wyśmienity duet.
Niezrażona tym, że produkcja domowa Domina wymaga niemało pracy – ochoczo zakasałam rękawy. Efekt widzicie na zdjęciach. :) W moim wykonaniu nie są one tak maleńkie i kształtne jak kupne, ale nie muszę chyba przekonywać, że smakują pierwszorzędnie :)
Wprowadziłam kilka niewielkich zmian do receptury Caritki i z tymi zmianami przedstawiam przepis.



Kostka domino ( Dominosteine)
na podstawie przepisu Caritki

Ciasto:
150 g masła
150 g cukru
1 łyżka cukru z prawdziwą wanilią + 1 łyżeczka ekstraktu waniliowego
3 średnie jajka
200 g mielonych orzechów laskowych
50 g płatków owsianych – lekko zmielonych
50 g maki pszennej

Nadzienie:
mały słoiczek galaretki lub konfitury z czarnej porzeczki (albo morelowej)
300 g masy marcepanowej

400 g kuwertury lub 400 g czekolady rozpuszczonej na parze wraz ze słodką śmietanką (ok. 150 ml)

Do ozdobienia:
mleczna kuwertura, lub biała czekolada, cale orzechy laskowe lub płatki migdałowe

Rozgrzać piekarnik do temp. 180 st. C. Blaszkę 30x40 cm wyłożyć papierem do pieczenia.

Masło utrzeć z cukrami na puszystą masę. Dodawać po jednym jajku, dalej ucierając. Dołożyć ekstrakt waniliowy i zmielone orzechy laskowe (wcześniej je uprażyć na patelni lub w piekarniku i pozbawić łupinek). Na koniec dosypać płatki owsiane i mąkę, i całość wymieszać.
Wyłożyć ciasto na przygotowaną blaszkę. Piec ok. 30 min. do lekkiego zrumienienia.
Na lekko przestudzone ciasto rozsmarować galaretkę lub konfiturę.

Gdy ciasto przestygnie przeciąć ostrym nożem na dwie równe części.
Masę marcepanową rozwałkować (najlepiej pomiędzy dwoma kawałkami folii spożywczej) do wielkości zgodnej z przeciętym ciastem. Przełożyć na jedna część ciasta – przykryć drugą częścią, konfiturą do dołu.
Całość umieścić pomiędzy dwoma deskami do krojenia i obciążyć od góry. Pozostawić na min. 1 godzinę. „Sprasowane” ciasto pokroić na kawałki ok. 2x2 cm.

Maczać pojedynczo kosteczki w kuwerturze lub rozpuszczonej ze słodką śmietanką czekoladzie.
Pozostawić do wystygnięcia. Ozdabiać (lub nie) wedle upodobania.
Smacznego!



Przechowuję w lodówce.

wtorek, 16 grudnia 2008

Na tapczanie siedzi leń... wsuwa ciastka cały dzień... ;-)



Przy okazji dzisiejszego wpisu – muszę się do czegoś przyznać. ;-) Ten tytułowy leń to ja. Naprawdę. :) Złapałam lenia. I to kiedy?! Przed świętami, gdy tyle pracy czeka! Lista potraw i słodkości do przyrządzenia / upieczenia wciąż otwarta. W lodówce coraz większą pustką wieje, a leń... nic... No dobrze, paszteciki do barszczyku upieczone i zamrożone, ale na tym koniec. A przecież to dopiero początek, prawda?
Zwykle o tej porze roku praca już u nie-lenie wre: wertowanie książek kulinarnych, gorączkowe przeszukiwanie forumowych przepisów, liczenie i spisywanie potrzebnych składników.
Tymczasem co obecnie robi leń? Jak w tytule... wsuwa ciastka cały dzień... ;-)) Ale za to jakie ciastka! Leń stosuje proste i łatwe ścieżki, i korzysta z gotowych smacznych pomysłów (zresztą to widać po wszystkich ostatnich notkach). A zresztą powiedźcie sami, czy nie warto czasem się polenić, po to by wypróbować choć część tych smacznych przepisów, których kolejka tak niebezpiecznie się wydłuża? A na które wciąż brakuje czasu? No więc niech żyje lenistwo i niech żyją pyszne ciasteczka! Dzisiejsze (a właściwie to wczorajsze, bo wczoraj pieczone) to pomysł Bey z Mojej kuchni na cudowne, absolutnie p r z e p y s z n e (!!!) kruche, maślane ciasteczka z dodatkiem czekolady i pomarańczy. Idą jak woda. Właściwie leń niemal sam wszystko zjadł i żałuje, że podwójnej porcji nie zrobił... Ale może to i lepiej, po jeszcze większej porcji w świąteczną sukienkę by się nie zmieścił... ;-)
Ale od jutra – to postanowienie! - porzucamy lenistwo i bierzemy się do rzetelnej pracy. :)

Bea! Za przepis dziękuję! Ciastka są rewelacyjne! :)



Kruche ciasteczka czekoladowo-pomarańczowe
cytuję za Beą z bloga Moja kuchnia

150 g masła
100 g cukru
szczypta soli
2 żółtka
otarta skórka z 1 pomarańczy
50 g gorzkiej czekolady
25 g kandyzowanej skórki pomarańczowej
250 g mąki

polewa czekoladowa lub lukier do dekoracji

Masło utrzeć w misie, dodać cukier, sól i żółtka i ucierać do białości. Następnie dodać otartą skórkę, drobno posiekaną czekoladę i kandyzowaną skórkę pomarańczową oraz mąkę (ja dodaję ją partiami) i wszystko dokładnie wymieszać. Z ciasta uformować kulkę, zawinąć w folię i włożyć do lodówki na ok. 10 minut (ja zostawiłam na dłużej).
Piekarnik nagrzać do 180°.
Ciasto rozwałkować na grubość ok. 7 mm (na lekko posypanym mąką blacie) i wycinać nasze ulubione kształty foremkami ;) Ułożyć ciasteczka na blasze wyłożonej papierem i piec je ok. 11 minut. Wystudzić na kratce.
Gdy ciasteczka są już całkiem zimne, możemy je dodatkowo udekorować.

sobota, 13 grudnia 2008

Rybne kulki. Pomidory. Bakłażan. Cukinia.



Inspiracją do tego dania była Zapiekanka alla Bouillabaisse, prezentowana niedawno przez Tilianarę na Jej blogu Kuchnia Szczęścia. W moim obecnym wykonaniu nie jest to ani zapiekanka, ani Bouillabaisse, ani nawet alla Bouillabaisse. ;-) Są to po prostu maleńkie rybne pulpeciki podane w pysznym, gorącym sosie z moimi ulubionymi warzywami. Niemniej wspominam zapiekankę Tilianary, bowiem mój pomysł na obiad zrodził się właśnie dzięki tamtemu blogowemu wpisowi. :)
Zapraszam zatem na rybne kulki, aromatyczny pomidorowo – ziołowy sos, cukinię i bakłażana. :)




Rybne kulki w pomidorach, z bakłażanem i cukinią
na 2-3 porcje

1-2 bakłażany
2 średnie cukinie
3 łyżki oliwy
1 mała cebulka
2 ząbki czosnku
100 ml białego wytrawnego wina
1 puszka (400g) pulpy pomidorowej z puszki (dobrej jakości)
duża szczypta oregano i tymianku
sól, pieprz do smaku
sok z ½ cytryny
garść posiekanej natki pietruszki

Umyte bakłażany pokroić na plastry grubości 1 cm (nie obierać ze skórki), osolić z obu stron i pozostawić na ½ godziny aby puściły sok. Osuszyć papierowym ręcznikiem. Zgrillować lub usmażyć na patelni spryskanej oliwą. Zgrillowane pokroić na połówki lub ćwiartki.
Cukinie (również wraz ze skórką) pokroić na plastry grubości 0.5 cm. Cebulę drobno posiekać.
Na głębszej patelni rozgrzać oliwę i zeszklić na niej cebulkę. Dodać drobno utarty czosnek, przesmażyć bardzo krótko i dorzucić cukinię. Smażyć, aż cukinie lekko zmięknie. Dołożyć zgrillowanego bakłażana, zalać winem i podusić 2-3 minuty. Dodać pomidory z puszki, oregano, tymianek, doprawić do smaku solą i pieprzem. Dusić ok. 5 min. aż sos trochę odparuje. Na koniec dosmaczyć sokiem z cytryny i natką z pietruszki. Odstawić.


ok. 400 g świeżych filetów dorsza bez skóry
1 bułeczka pszenna
1 małe jajko
1 ząbek czosnku
1 łyżeczka soli (lub do smaku)
pieprz
ok. ½ szkl. poszatkowanej drobno natki pietruszki

bułka tarta do panierowania
oliwa do smażenia

Umyte i osuszone filety rybne przemielić przez maszynkę (wcześniej usunąć ewentualne ości). Bułkę pszenną włożyć do malaksera i zmiksować na maleńkie okruszki.
Wszystkie składniki włożyć do większego naczynia i dobrze połączyć. Rybna masa powinna mieć konsystencję pozwalającą na formowanie w dłoniach kulek. Odstawić na min. 15 min. by wmieszane pieczywo wchłonęło wilgoć masy (dzięki czemu masa jeszcze odrobinę „stężeje”).
Formować z masy kulki wielkości większego orzecha włoskiego, panierować w bułce tartej.
Smażyć na oliwie ze wszystkich stron do zezłocenia.

Podawać z gorącym sosem warzywno – pomidorowym. Bagietka mile widziana.
Smacznego!

piątek, 12 grudnia 2008

Wigilijne paszteciki

O te paszteciki niezmiennie co roku domaga się rodzina. Są tak obowiązkowe, jak obowiązkowy jest wigilijny barszcz. Co roku osobiście je przygotowuję i co roku osobiście odbieram od wszystkich biesiadników pochwały. ;-) Więc czy może być przyjemniejszy komplement, jak widok znikających w mgnieniu oka jeden po drugim (rzecz jasna znikające paszteciki, nie biesiadnicy ;-)? I ten ostatni, który pozostaje na talerzu... ach! Do kogo trafi?! Nie zabrzmi to skromnie, ale wszyscy mają na niego ochotę... ;-)
W tym roku postnych pasztecików również nie zabraknie. Piekę je zwykle już na 2 tygodnie przed Wigilią i z powodzeniem zamrażam. Dlaczego tak prędko? Ano, sami wiecie, że przed świętami jest moc pracy, zatem to, co może „poleżakować” w lodówce czy zamrażarce, warto przyrządzić wcześniej. Potem wystarczy wyjąć na kilka godzin przed kolacją do rozmrożenia, a przed samym podaniem na stół – wstawić dosłownie na 5 minut (albo i krócej) do nagrzanego piekarnika. Nic nie tracą na swym smaku. Ciasto jest tak samo świeże, puszyste, jak świeżo upieczone.
Ciasto drożdżowe do tego wypieku już od kilku sezonów niezmiennie wykonuję z jednego przepisu. Tutaj znajdziecie przepis oryginalny. Ja dokonałam jednej tylko, wydawałoby się kosmetycznej zmiany, ale niewątpliwie wpływającej na smak ogólny. A mianowicie przepisową margarynę – zamieniam zawsze na masło (te o zawartości tłuszczu min. 82 %). Nie trudno zauważyć, że tłuszczu w przepisie jest dość sporo, ale właśnie ta ilość powoduje, że ciasto jest niezwykle delikatne i lekko listkujące.
Z nadzieniem można eksperymentować. Najczęściej jednak przygotowuję farsz na bazie pieczarek i kiszonej kapusty. Czasem wrzucę kilka aromatycznych suszonych grzybów. I dużo pieprzu. :)
A potem to już tylko opłatek, życzenia, płynąca kolęda, gorący barszcz i... cała reszta... :)




Drożdżowe paszteciki z grzybami i kapustą
inspirowane przepisem Tillandsji


Farsz (można przygotować dzień wcześniej):

1 kg pieczarek
½ kg kiszonej kapusty
1 średnia cebula
sól, pieprz do smaku
oliwa do smażenia

Kiszoną kapustę włożyć do garnka, zalać zimną wodą i gotować min. 1 godzinę, aż kapusta zmięknie. Odcedzić, a gdy przestygnie porządnie odcisnąć wodę. Drobno posiekać.
Cebulę i pieczarki obrać, i osobno dość drobno posiekać.
Na głębokiej patelni rozgrzać oliwę (ilość tyle, by pokryła całe dno patelni). Zeszklić cebulę, a następnie włożyć pieczarki. Posolić. Dusić, mieszając, aż pieczarki zmiękną, a cały sok, które puszczą – wyparuje. Dorzucić posiekaną kapustę. Doprawić do smaku pieprzem i ewentualnie solą, smażyć razem kilka minut. Zdjąć z ognia i ostudzić.

Ciasto:

500 g mąki
1,5 łyżeczki drożdży instant
2 łyżeczki cukru
1-2 łyżeczki soli
ok. ½ łyżeczki świeżo utartej gałki muszkatałowej

¾ szkl. mleka (ok. 190 ml)
250 g masła
2 nieduże jaja

1-2 łyżki kwaśnej śmietany
mak lub sezam

Do garnuszka wlać mleko i włożyć masło. Podgrzewać na małym ogniu, aż masło się całkowicie rozpuści. Zdjąć z ognia i przestudzić. Gdy mleko będzie już letnie – wbić dwa jajka – rozkłócić.

Mąkę wymieszać z drożdżami instant, cukrem, solą i utarta gałką. Wlać połowę mleczno – maślano – jajecznego płynu. Wyrabiać ciasto, dolewając powoli po trochę płynu. W zależności od tego jak mąka chłonie płyn – może okazać się konieczne zużycie płynu w całości lub tylko w części. Ciasto powinno być miękkie i elastyczne, pozwalające na wałkowanie.
Przykryć ciasto czystą ściereczką i odstawić do rośnięcia na ok. 1 godzinę (powinno podwoić swoją objętość).

Gdy ciasto wyrośnie, odkrawać po sporym kawałku – rozwałkowywać ciasto na grubość ok. 3mm w prostokąt (ok. 30x 15cm). Wzdłuż dłuższego boku rozkładać część farszu. Zwijać po krótszym boku, zaczynając od strony z farszem – ku stronie samego ciasta. Powstały nadziany rulon – kroić ostrożnie ostrym nożem na kawałki ok. 5 cm długości. Paszteciki układać na blasze wyłożonej papierem do pieczenia.
Czynność powtarzać, aż do wyczerpania całego ciasta.
Pozostawić na blasze do ponownego wyrośnięcia (ok. 30 min.). Przed wstawieniem do pieca smarować delikatnie kwaśną śmietaną, posypać makiem lub sezamem.
Piec w piekarniku nagrzanym do temp. 180st. C. az ciasto się zezłoci. Studzić na kratce.
Smacznego!

środa, 10 grudnia 2008

Sztabki złota

Są dość słodkie (ale nie przesadnie) i jednocześnie lekko słone za sprawą dodatku masła orzechowego. Duża ilość płatków kukurydzianych powoduje, że miło chrupią pod zębami. :) Potrzeba tylko kilka minut, by je przyrządzić. Za to znacznie dłużej muszą poleżeć w lodówce, by były gotowe do zjedzenia.
Mam problem z ich klasyfikacją... Nie są to typowe ciasteczka, bowiem się ich nie piecze. Może bliżej im do cukierków? Ale kto słyszał o cukierkach, w których najważniejszym ilościowym składnikiem są płatki kukurydziane?
Przepis na nie wyszperałam na Bake or Break, a oryginalna nazwa brzmi „corn flake bars”. Przyznam się Wam, że gdy pierwszy raz zrobiłam je kilka miesięcy temu, to ich specyficzny kolor od razu nasunął skojarzenie ze złotem. Dlatego zdecydowanie wolę używać własnej nazwy „sztabki złota”, niż po prostu kukurydziane batony... ;-)
Oryginalny przepis mówi o użyciu syropu kukurydzianego, ponieważ nie posiadam jednak tego składnika w swoich zapasach – z powodzeniem za każdym razem dodaję syropu złocistego (golden syroup).
Jeśli lubicie smak masła z orzeszków arachidowych – to myślę, że i te złote sztabki Wam posmakują. :)



Sztabki złota, czyli kukurydziane batoniki

¼ szkl. brązowego cukru (użyłam jasnego)
½ szkl. syropu kukurydzianego (zamieniam na syrop złocisty)
1 łyżeczka ekstraktu waniliowego
1 szkl. masła orzechowego
3 szkl. pokruszonych płatków kukurydzianych

Cukier i syrop wymieszać razem w garnku, postawić na średnim ogniu i doprowadzić do wrzenia. Zmniejszyć ogień i gotować, energicznie mieszając, aż cukier się całkowicie rozpuści. Zdjąć z ognia. Wmieszać ekstrakt waniliowy i masło orzechowe. Na koniec wsypać pokruszone płatki kukurydziane i wszystko razem dokładnie połączyć.
Foremkę 23x23 cm wyłożyć folią spożywczą, masę rozłożyć równomiernie. Przykryć od góry folią i wstawić na kilka godzin do lodówki. Gdy masa dobrze zastygnie – wyjąć całość z foremki i pokroić na kawałki.
Trzymać w lodówce.
Smacznego!

niedziela, 7 grudnia 2008

Gdański Festiwal Czekolady Anno Domini 2008

Dzisiaj wyjątkowo nie będzie o jedzeniu, choć pozostanę w klimacie okołokulinarnym. Do tego bardzo słodkim. :)
Baner III -go Festiwalu Czekoladowego dość niepozornie wisi pomiędzy arkadami wejściowymi do kultowego dla wszystkich Gdańszczan kina Neptun (niestety coraz mocniej już upadającego, jako wynik konkurencji multipleksów). Kilka razy przechodziłam tamtędy, zanim przejrzałam na oczy. ;-) Na wystawę postanowiłam zabrać swojego mega - czekolubnego (to po mamie ;-)) prawie 7-latka, modląc się w duchu, by nie przyszło jemu do głowy podskubywać wystawione czeko – rzeźby...;-)
Pierwsze wrażenie, po przekroczeniu historycznych już bramek, prowadzących do foyer kina to: ileż czekolady...!
Choć tak naprawdę, spodziewałam się dużo większego rozmachu w całym przedsięwzięciu. Tymczasem do konkursu wystawionych zostało kilkanaście rzeźb, za to każda zachwycała swą czekoladową posturą.
Kilka z nich możecie zobaczyć na zdjęciach. Wybaczcie proszę jakość fotek, ale nie zabrałam ze sobą statywu, a zastane na miejscu sztuczne światło nie sprzyjało fotkom „z ręki”.


Większość wystawionych rzeźb traktowała tematy związane z samym Gdańskiem, bowiem mottem tegorocznego konkursu było: „ Gdańsk – Genius Loci” (wg mitologii rzymskiej opiekuńcza siła) . I tak można było podziwiać tak znamienne dla mojego miasta symbole jak wspomnę tylko: Fontanna Neptuna, Pomnik Poległych Stoczniowców 1970 czyli słynne Trzy Krzyże, wieżę konkatedry Mariackiej (to nazwa utarta przez lata, ta właściwa to kościół Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny), spichlerze i kamienice gdańskie, a na czele ta z bardzo znaną turystom Bramą Mariacką, wieńczącą uroczą uliczkę o tej samej nazwie, , a nawet naturalnej wielkości popiersie samego Jana Heweliusza - gdańskiego astronoma.

Moje dziecko stało jak zaczarowane przy stanowisku młodej rzeźbiarki (zdjęcie powyżej), która jako jedyna pracowała przed zwiedzającymi „na żywo”. Pierwszy raz w życiu widziałam takiej wielkości sztabę (hehe, chciałoby się powiedzieć „złota”) prawdziwej, najprawdziwszej czekolady. :) My trafiliśmy na moment, gdy wielka bryła wciąż jeszcze była dość bezkształtna, choć spod dłuta rzeźbiarki spadały w wielkiej ilości czekoladowe kawałki. Finalne dzieło miało przedstawiać Gryfa i oczywiście również startować w czekoladowym konkursie.
Wracając do mojego zaczarowanego dziecka... Myślę, że bez trudu domyślacie się, dlaczego upatrzył sobie to robocze stanowisko...? Tak, tak! Rzeźbiarka zaproponowała jemu degustację czekolady. :) A tych „odpadów” było całe tysiące...leżały wszędzie... na stole roboczym, popakowane w kartonach, porozrzucane na podłodze wokół stanowiska pracy. Morze czekolady... Nawet ja pokusiłam się na kawałeczek. :)



Z banera reklamowego wynikało, że będzie można zapoznać się z historią czekolady w Gdańsku, ale muszę Wam powiedzieć, że tutaj organizatorzy nie bardzo się spisali. Poza trzema zdjęciami rycin wygrzebanymi w archiwach PAN-u, przedstawiającymi głównie bardzo ubogą reklamę dawnych firm produkujących czekoladę (a może to były reklamy samych dawnych wyrobów... niestety, bez należytego opisu trudno się domyśleć), oraz paletą opakowań słodkości współczesnych i tych z bardzo niedalekiej, bo zaledwie kilku- czy kilkunastoletniej przeszłości (oczywiście z gdańskich słodkich fabryk) – nie było nic więcej. Tu poczułam szalony niedosyt, zwłaszcza jeśli chodzi o te przedwojenne firmy, bo zwyczajnie brakowało informacji wyjaśniających , no choćby do kogo należały, w jakich latach istniały, co produkowały, itp.
Jedna z rycin „Fabryki czekolady” w Gdańsku posłużyła jako wzór do czekoladowej pracy konkursowej. A z samej ryciny możemy się dowiedzieć, że fabryka Czekolady mieściła się przy Długim Targu nr 4 i 5. Fotki obu widzicie powyżej.



Nie obyło się i bez degustacji czekoladowych słodkości, a do wyboru były wyroby ze znanej gdańskiej fabryki, oraz robionych na miejscu przez francuskiego mistrza cukiernictwa - migdałowych pralinek w polewie czekoladowej. Trochę szkoda, że mistrz nie prezentował na żywo całego procesu wyrobu słodkości, a ograniczył się jedynie do maczania w płynnej (i bosko wyglądającej) masie czekoladowej – gotowych kawałków marcepanu. ;-) Jednak trzeba przyznać, że pralinki były pyszne. :)

Podobno, na kinowym ekranie prezentowany był również film o arkanach kunsztu produkcji czekolady, którego jednak nie widziałam. O jego emisji dowiedziałam się niestety po fakcie, więc przyznaję, jestem zawiedziona...
Chyba przyjdzie mi na pocieszenie ponownie (nie zliczę, który już raz) obejrzeć film „Czekolada” z Juliette Binoche w roli głównej. ;-) A potem czekać rok na kolejny Festiwal w moim mieście.

czwartek, 4 grudnia 2008

Pierniczki z Bazylei

Okres przedświąteczny ma swoje prawa. ;-) W kuchni spod naszych dłoni rodzą się dania i słodkości, które na próżno szukać o innej porze roku. :) I tak jak na wiosenną Wielkanoc pieczemy baby i mazurki, tak zimą nie może zabraknąć pierników i pierniczków. Dlatego tak chętnie i z entuzjazmem przywitałam pierniczki z Bazylei (Basler Läckerli), prezentowane kilka dni temu przez Beę na blogu Moja kuchnia. Powiedzcie sami, czy można przejść obojętnie obok pierniczków Bey? Pełnych migdałów, kandyzowanych skórek pomarańczowych i mocno miodowych? Oczywiście, że nie można! Spróbujcie wyobrazić sobie ich zapach... :) Potraficie? No to powiem Wam, że pachną jeszcze ładniej niż najlepsze wyobrażenie! :)
Zachęcam, byście tak jak ja pokusili się o ich domową produkcję. Będą smakowały wszystkim lubiącym mocno miodowe wypieki.




Nie popełnijcie jednak błędu, który popełniłam ja i zastosujcie się do przepisu! Gdy tylko ciasto ostygnie – pokrójcie na porcje i po zakrzepnięciu lukru od razu schowajcie do zamykanej puszki. Inaczej stanie się tak jak u mnie (zostawiłam w otwartej blasze na całą noc) – pierniczki mocno stwardniały. Przyznaję, że trzeba było do nich mocnych zębów. Na szczęście, pierniki i pierniczki to wypieki, które dużo wybaczają. :) Mnie wybaczyły moje niedopatrzenie i choć trafiły do puszki z tak dużym opóźnieniem – to po nocy w niej spędzonej – pięknie zmiękły i nawet ciut ciągutkowe się zrobiły (ale nie tak jak krówki rzecz jasna ;-) ).
Pierniczki powinny być w całości polukrowane, jednak zważywszy na to, że to bardzo słodki wypiek, a do tego moja męska część rodziny za lukrem zasadniczo nie przepada, więc ograniczyłam się tylko do fantazyjnego lukrowego zdobienia (przyrządziłam niewielką ilość lukru cytrynowego).
Beatce z Mojej kuchni dziękuję za fajny przepis, a wszystkim, którzy jeszcze nie mieli okazji poczytać ciekawostek o pierniczkach z Bazylei – odsyłam na Jej bloga. :)





Basler Läckerli
cytuję za Beą z bloga Moja kuchnia

na ok. 50 sztuk
forma ok. 25cm x 35cm

150 g zmielonych migdałów
150 g kandyzowanej skórki pomarańczowej i cytrynowej *
1 łyżeczka cynamonu
1 łyżeczka przyprawy do piernika
350 g mąki
10 g sody (ok. 2 łyżeczek)
450 g miodu
130 g cukru (u mnie jasny trzcinowy)

+ cukier puder i sok z cytryny do przygotowania lukru

Miód i cukier podgrzewać w rondelku aż do całkowitego rozpuszczenia się cukru. Następnie gotować jeszcze ok. 2 minut, zdjąć z palnika i pozostawić masę do lekkiego przestudzenia.
Migdały wymieszać z drobno pokrojonymi skórkami i przyprawami. Mąkę wymieszać z sodą.
Do miodu dodać migdały i wymieszać; następnie partiami dodawać mąkę (uwaga, masa jest dosyć gęsta i ‘ciężka’). Po dokładnym wymieszaniu, przelać masę do formy wyłożonej papierem i rozsmarować na ok. 1 cm wysokości. Uwaga : jako, że ciasto jest mocno klejące, czynność ta nie należy do najłatwiejszych ;) Przykryć foremkę i zostawić ciasto na około godzinę.
Nagrzać piekarnik do160°- 170°C i piec Läckerli ok. 15 minut. Nie mogą być zbyt wypieczone, gdyż dodatkowo twardnieją stygnąc.
Z cukru pudru i soku z cytryny przygotowujemy dość gęsty lukier.
Po wyciągnięciu z piekarnika zostawiamy Leckerli na kilka minut do przestygnięcia, po czym kroimy na kwadraty (ok. 3 cm x 3 cm) i lukrujemy. Pozostawiamy je do całkowitego wystygnięcia i wyschnięcia lukru, układamy w hermetycznych pudełkach.


* dałam 200 g - nie mogłam się oprzeć tej pomarańczowej pokusie ;-)

poniedziałek, 1 grudnia 2008

Mus czekoladowo - pomarańczowy



Doprawdy, miniony weekend był intensywny. Co prawda obfitował w bardzo przyjemne rzeczy i sprawy, więc raczej nie przepracowałam się fizycznie, ale na zbyt wiele wolnego czasu nie narzekałam. ;-) Tym bardziej cieszę się, że Tatter z blogu Palce lizać, gospodyni kolejnej zabawy kulinarnej – zaproponowała Cytrusową Chwilkę (tylko chwilkę! :)). Dokładnie tyle, ile mogłam tym razem poświęcić czasu na smaczne co nieco (nawet wpis dokonuję na blogu dopiero dzisiaj, ze względu na niedobory czasowe w weekend). :) Jeśli o mnie chodzi, to nasza blogowa koleżanka, miała 'dobrego nosa”. ;-))
Szczęśliwie dobór repertuaru kulinarnego był tym razem dość prosty. Zadecydowały dwa czynniki: po pierwsze, musi być szybkie i łatwe w wykonaniu (a zatem jeśli o mnie chodzi, to nic nowego ;-)), a po drugie, jako składniki główne musi zawierać pomarańcze i czekoladę. Dlaczego akurat te dwa składniki? Bo to rewelacyjne połączenie! O czym miałam okazję się już wcześniej przekonać, a zupełnie niedawno, dzięki Bey z Mojej kuchni - mogłam sobie przypomnieć ten doskonały smak. :) Bea, obdarowała mnie absolutnie boską w smaku szwajcarską gorzką czekoladą, w której zatopione zostały kawałeczki kandyzowanej skórki pomarańczy. Nie skłamię, jeśli powiem, że to jedna z najlepszych czekolad jaką w życiu jadłam. Nie ma wątpliwości, że czekolada (dobra czekolada!) i pomarańcza bardzo się lubią. :)




Idąc tym śladem, przygotowałam mus czekoladowo – pomarańczowy, z przepisu zaczerpniętego ze wspominanej już przeze mnie wielokrotnie książki Michel'a Roux'a - „Jajka”. W wykonaniu nie ma żadnej filozofii, natomiast efekt końcowy ważny jest od jakości użytych składników (i znów, nie mogę sobie odmówić stwierdzenia, że podstawą jest naprawdę dobra czekolada). Ponieważ, jak zapewne już wiecie, uwielbiam ostre nuty, więc i ten deser postanowiłam nieco 'podrasować', używając gorzkiej czekolady Lindt z dodatkiem chilli. A ponieważ naprawdę nieczęsto trzymam się ściśle przepisów (taka moja niepokorna natura), to do masy musowej dodałam Cointreau – likier na bazie gorzkich skórek z pomarańczy.
Jak na mus przystało, deser ten jest niezwykle delikatny, puszysty, „miękki”, wręcz aksamitny. Pomarańcza jest doskonale wyczuwalna i w parze z czekoladą tworzą niezwykle przyjemne wrażenia smakowe. :)
Zapraszam na deser! Zapraszam na moją cytrusową chwilkę! :)




Mus czekoladowo – pomarańczowy
wg Michel'a Roux'a („Jajka”) - na 4 porcje

1 umyta pomarańcza
100 g cukru

Skrobakiem do cytrusów obieramy skórkę z pomarańczy tak, żeby powstały cienkie paseczki. Wkładamy je do rondelka, zalewamy zimną wodą (wody niewiele, tyle, żeby przykryć skórki) i doprowadzamy do wrzenia. Przelewamy wszystko na sitko, hartujemy skórki zimną wodą, odsączamy. Cały ten proces wykonujemy jeszcze dwukrotnie.
Po ostatnim hartowaniu, ponownie wkładamy skórki do rondelka, zalewamy 100 ml zimnej wody, dodajemy cukier. Doprowadzamy do wrzenia, po czym gotujemy ok. 1 minuty. Odstawiamy do ostygnięcia, a potem odsączamy z syropu. Odstawiamy.

150 g gorzkiej czekolady (55-70% miazgi kakaowej), połamanej na kawałki
2 żółtka
1 łyżka glukozy w płynie
2 łyżki ciepłej wody

Żółtka mieszamy z glukozą i ciepłą wodą.
Połamaną czekoladę wkładamy do miski i rozpuszczamy w kąpieli wodnej. Gdy czekolada się rozpuści, zdejmujemy miskę z garnka napełnionego wrzącą wodą. Wlewamy mieszaninę z żółtek i łączymy z płynną czekoladą.

150ml. śmietany kremówki (dałam 30%)
30g cukru pudru

W drugiej misce ubijamy śmietanę z cukrem pudrem, aż nabierze konsystencji kremu. Przekładamy do czekoladowej masy i bardzo delikatnie mieszamy.
1/3 musu rozkładamy do czterech niedużych pucharków, posypujemy 1/3 skórki pomarańczowej. Robimy jeszcze po dwie takie warstwy. Na wierzchu powinna znaleźć się skórka pomarańczowa.
Przed podaniem wkładamy do lodówki na min. 1 godzinę.
Smacznego!


Robiłam z połowy porcji. Trzeba przyznać, że są to dość niewielkie porcje, jeśli przyjąć że oryginalny przepis przewidziany jest na 4 pucharki (czy szklanki).
Jak pisałam wyżej, na etapie mieszania żółtek z płynną czekoladą – zamiast przepisowych 2 łyżek wody, dodałam 2 łyżeczki Cointreau.
Skórkę z pomarańczy (przygotowaną zgodnie z przepisem) podzieliłam na dwie części. Jedną z nich pozostawiłam w paseczkach do ozdoby pucharków, a drugą część drobno pokroiłam i wmieszałam do masy musowej.
Moja masa (być może, że za sprawą dodanego alkoholu) – dość nieoczekiwanie upłynniła się, gdy łączyłam część czekoladową z ubitą śmietaną. Jednak pobyt w lodówce z powrotem zestalił mus w puszystą całość.

wtorek, 25 listopada 2008

Bułeczki w stylu chińskim



Gdyby to było możliwe moi chłopcy codzienne jedli by pizzę lub suto nadzianą pitę. Aż do znudzenia, które notabene jakoś nie nadchodzi... A ja, choć tym dwóm nie mam nic przeciwko (o! wręcz przeciwnie! bardzo lubię!) to naprawdę chętnie szukam odmiany w zakresie obiadowych wypieków drożdżowych. Tym razem z pomocą ponownie przyszły nieocenione pomysły kulinarne z blogu Tatter "Palce lizać!".
Wykorzystałam pomysł na bułeczki w stylu chińskim, by zaspokoić niezaspokojone żądze chłopaków na jedzenie „do ręki”. Chłopcy byli zachwyceni, a i ja zjadłam z wielką przyjemnością coś nowego. :)
Jeśli chodzi o oryginalny przepis Tatter, jako bazę przyjęłam sam przepis na drożdżowe bułeczki, natomiast nadzienie potraktowałam bardziej dowolnie i obok marynowanego w sosie sojowym kurczaka - znalazły się dodatki, które w chwili obecnej miałam dostępne w domu. Jako, że bardzo lubię smak słodkiego sosu ostrygowego – pozwoliłam sobie tymże właśnie „dosmaczyć” nadzienie.
Polecam przepis Tatter, bułeczki wychodzą naprawdę świetne. Smakują równie dobrze gorące od razu po upieczeniu, po wystygnięciu, jak i na drugi dzień lekko podgrzane w piekarniku.




Bułeczki w chińskim stylu
cytuję za Tatter:

450g białej pszennej mąki chlebowej
1 1/2 łyżeczki drożdży instant
280ml mleka
1 łyżeczka soli
1 łyżeczka cukru
30g masła miękkiego

Mąkę mieszam z drożdżami. Dodaję resztę składników i wyrabiam gładkie ciasto. Zostawiam do wyrośnięcia w cieple przez ok. 1 godzinę. (Cały proces wyrabiania i wyrastania ciasta można przeprowadzić w maszynie cykl >dough< ).

W tym czasie przygotowuję nadzienie:

4 łyżki oleju z orzeszków ziemnych
7cm kawałek świeżego imbiru, starty
4 łyżki dobrego sosu sojowego
2 łyżki miodu
500g filetów z kurczaka, krewetek (surowych) lub 500g mieszanych warzyw : marchewka, brokuły, pory, kiełki, papryka
6 zielonych cebulek
2 łyżki posiekanej kolendry
sol i świeżo mielony pieprz

Kurczaka/krewetki drobno siekam, warzywa kroję na małe kawałki. Dodaję resztę składników nadzienia, mieszam i zostawiam na 30 min.
Ciasto dziele na 14 części, które lekko zawijam w kulki i zostawiam złączeniami w góre pod przykryciem na 15-20 min. Następnie każda kulkę rozwałkowuję na cienki placek (ok. 15 cm średnicy), nakładam łyżkę farszu i zwijam bułeczkę. Każdą umieszczam na naoliwionej blasze do pieczenia. Zostawiam na ok. 45 min. w ciepłym miejscu. Bułeczki smaruję żółtkiem roztrzepanym z wodą i posypuję nasionami białego/czarnego sezamu. Piekę w piecu nagrzanym do 200C, ok 25-30 min. Gdyby bułeczki zaczeły nabierać zbyt szybko koloru, trzeba je przykryć arkuszem folii aluminiowej. Podaję gorace.

poniedziałek, 24 listopada 2008

Maślane ciasteczka lawendowe



Robiłam je dwukrotnie podczas ostatniego tygodnia. Pierwszy raz kilka dni temu, ot tak, do kawy. Zniknęły migiem. :) I dzisiaj, bo spodziewałam się porannego Gościa, a nie miałam zbyt wiele czasu na to by coś treściwszego przygotować. Wczoraj późnym wieczorem zagniotłam ciasto, które przez noc leżakowało w lodówce, a dzisiaj wystarczyło niecałe pół godziny, by wyjąć z piekarnika pachnące słodkości. Do tego, jakie czary! Nie było brudnych naczyń w zlewie. ;-)
Przepis zaczerpnęłam od Tatter i polecam wszystkim lubiącym maślane ciasteczka, którym nie przeszkadza smak i zapach lawendy. Zresztą, tak naprawdę (co zauważył mój dzisiejszy Gość), lawenda w tym wypieku dość delikatnie o sobie przypomina. Nie jest to smak dominujący i natarczywy.
Pozwoliłam sobie na jedną zmianę w przepisie, a mianowicie podobnie jak ostatnio w prezentowanej szarlotce – tak i tutaj zamieniłam biały cukier na brązowy cukier trzcinowy. Myślę, że bez szkody dla ciasteczek. :)
Polecam wszystkim, bo ciasteczka, choć może nie wykwintne – to swój mały urok mają i to głównie właśnie za sprawą lawendowego dodatku. :)




Lavender biscuits wg Mary Berry
cytuję za Tatter :

175g miękkiego masła
2 łyżki świeżych kwiatów i liści lawendy, drobno posiekanych (lub jedna niepełna łyżka suszonych kwiatów)
100g miałkiego cukru (caster)
225g zwyklej mąki
25g demerary

Przygotowuje 3 duże blachy do pieczenia ciastek smarując je niewielką ilością oleju.
Ubijam masło z lawendą, dodaję cukier, nadal ubijając. Potem mąkę - wszystko mieszam, zagniatam krótko, aż ciasto stanie się gładkie.
Dzielę ciasto na dwie części i z każdej formuję wałek ok. 15cm długi.
Rozsypuję demerarę na tacce i wykładam na nią wałki, obracam, aby dokładnie pokryć je cukrem. Zawijam wałki w folię i chłodzę, aż stwardnieją.
Rozgrzewam piec do 160C. Każdy wałek dzielę na 20 plastrów, które układam na blachach. Piekę 15-20min, aż będą delikatnie brązowe na brzegach.

piątek, 21 listopada 2008

Jesienne spacery



Na codzienne spacery zwykle wybieramy się we dwie. Ona – zupełnie maleńka kobietka i ja – kobieta już całkiem spora. :) Tak jest najlepiej. Nikt nie kręci nosem, że nudno, że zimno, że już chce do domu... Nam, dziewczynom jest dobrze. :) Czasem zabieramy ze sobą pluszową myszkę, albo króliczka, albo tygryska. Czasem wszystkie naraz. Ale oni są w porządku, nie robią kłopotów, nie marudzą. Chętnie spacerują razem z nami. Czasem, gdy duża kobieta jest w wyjątkowo dobrym nastroju, a za oknem słońce świeci – zabieramy też aparat. On też lubi te spacery. :) No bo w końcu czy Wam by się nie znudziło, gdyby ciągle i ciągle kazano Wam tylko spoglądać swym okiem na ciasta, ciasteczka, makaron i cukinię? Nuuuudy, proszę pana, nuuuudy..., jak w polskim filmie... ;-) A na zewnątrz tyle się dzieje! Mała kobietka śmiesznie przebiera nogami, prawie jak kaczuszka, która w domu została (i pewnie jej smutno, że dzisiaj nie jej kolej)... I miny stroi przed obiektywem, niektóre z nich zupełnie aktorskie... ;-) A do tego liści tyle pod nogami, a gdzieniegdzie jakiś zapomniany kasztan się jeszcze znajdzie... A tam obok ścieżką idzie pani z wózkiem... Na jej widok mała kobietka woła: „O! Niunia!”... A za chwilę” 'hau! hau!” na widok przebiegającego psa...
Jesienne spacery...:)

A ja, popijam gorącą herbatę, zajadam szarlotkę i wspominam nasze spacery przeglądając zdjęcia... I myślę o tym, że obecna szaruga i deszcze, i wiatr już nie sprzyjają miłym wędrówkom kobietki małej i dużej kobiety...




Dzisiejsza szarlotka to jedna z moich ulubionych wersji „na szybko”, zaczerpnięta z przepisu Dziuni na szarlotkę kruszonkową. Ta oryginalna, wykonywana jest z dość dużych proporcji, dlatego zawsze zmniejszam ilość składników przynajmniej o połowę. Tym razem wprowadziłam niewielką zmianę, jednak zdecydowanie wpływającą na smak szarlotki. Zamiast zwykłego białego cukru pudru – użyłam brązowy cukier trzcinowy, co nadało ciastu ten charakterystyczny dla niego lekko karmelowy posmak. Dodatkowo górną kruszonkę okrasiłam suto orzechami laskowymi, a jabłkowe nadzienie „podkręciłam” odrobiną utłuczonych w moździeżu goździków.
To naprawdę świetne ciasto na jesienne wspomnienia... :)
Polecam!




Szarlotka kruszonkowa
bardzo mocno inspirowana przepisem Dziuni, z moimi zmianami

ok. 1 kg jabłek
1 -2 łyżki wody
ok. 2 łyżki brązowego cukru trzcinowego (ilość w zależności od stopnia słodkości / kwaśności jabłek)
2-3 drobno utarte goździki

Jabłka obrać, zetrzeć na grubej tarce lub pokroić w kostkę (ja preferuję krojone). Na dno garnka wlać wodę. Wrzucić jabłka i cukier. Mieszając od czasu do czasu – smażyć kilka minut. Gdy jabłka lekko zmiękną – dodać utarte goździki. Smażyć aż cały sok, który oddadzą jabłka – wyparuje. Odstawić do ostygnięcia.

Ciasto kruszonkowe:
2,5 szkl. mąki krupczatki
250 g zimnego masła, pokrojonego na małe kawałki
szczypta soli
ok. ¾ – 1 szkl. brązowego cukru trzcinowego
ok. ½ szkl. grubo posiekanych orzechów laskowych (najlepiej pozbawionych skórki)

Mąkę przesiać, dodać sól. Masło rozetrzeć palcami z mąką. Dodać cukier i „zagnieść” kruszonkę. Podzielić na dwie części. Do jednej z nich wmieszać delikatnie orzechy. Obie części chłodzić w lodówce ok. 30 min.

Piekarnik rozgrzać do temperatury 200 st. C. Formę wielkości 25x25cm (lub nieco większą) wysmarować masłem.
Na dno foremki wysypać jedną część kruszonki (bez orzechów). Lekko ugnieść palcami. Wyłożyć ostygnięte jabłka. Na wierzch wysypać kruszonkę orzechową.
Piec ok. 40 min.
Smacznego!

poniedziałek, 17 listopada 2008

Tarta orzechowa z ricottą i figami

To moja ostatnia propozycja w ramach Orzechowego Tygodnia, prowadzonego przez Elę z bloga My best food. Co prawda na blogu pojawia się dopiero dzisiaj, ale wczoraj w ten ostatni dzień wspólnej zabawy – nie udało mi się wykrzesać czasu na blogowy wpis. No cóż..., większość dnia spędziłam w kuchni. ;-) Choć niekoniecznie cały przy tarcie. :)
To prosta tarta, w której przenikają się smaki: orzechowego kruchego ciasta, delikatnej ricotty i soczystych fig. Jak wszystkie tarty robi się ją ekspresowo, a najwięcej czasu zajmuje czekanie, aż ciasto się schłodzi. :)
Tartę można wykonać zarówno w jednej dużej formie, jak i małych foremkach – takich na jedną porcję. Ja zrobiłam obie wersje. :)
Najlepiej smakuje, gdy bezpośrednio przed konsumpcją polejemy suto płynnym miodem. Mniam!




Orzechowa tarta z ricottą i figami

Spód:
250 g mąki
125 g masła pokrojonego na małe kawałki
100 g cukru pudru przesianego
60 g mielonych orzechów laskowych

Z podanych składników zagnieść szybko ciasto (wygodnie użyć malaksera). Gotowe ciasto uformować w kulę, spłaszczyć, zawinąć w folię spożywczą i odstawić do lodówki na min. 30 min.

Piekarnik rozgrzać do temp. 180 st. C. Przygotować formę do tarty o średnicy 30 cm. Schłodzone ciasto rozwałkować w okrąg o średnicy nieco większej niż wielkość foremki (ok. 35 cm). Piec na 'biało' przez ok. 10 min.

Nadzienie:
500 g ricotty
2 jajka
150 g cukru
1 łyżeczka esencji waniliowej
1 łyżka maizeny

2-3 duże świeże figi, pokrojone na plasterki ok. 0,5 cm grubości
garść orzechów laskowych uprażonych, pozbawionych łupinek

Jajka ubić z cukrem, dodając kolejno esencję waniliową i maizenę. Na koniec delikatnie wmieszać ricottę.
Serową masę wyłożyć na lekko podpieczony spód, wyrównać szpatułką. Ułożyć plasterki fig. Posypać orzechami. Piec aż masa serowa się zetnie (ok. 25-30 min.).
Smacznego!



Mnie zależało, aby figi nie były zbyt mocno spieczone, dlatego owoce i orzechy wyłożyłam na masę serową dopiero na 10 min. przed końcem pieczenia (wtedy, gdy masa serowa była już ścięta).

piątek, 14 listopada 2008

Khitcherie




Tak naprawdę ten aromatyczny ryż, który dzisiaj przygotowałam to pewna własna wariacja na temat indyjskiego khitcherie (kitchouri). W oryginale orzechowe w smaku basmati połączone jest z tur dal, czyli jak zdołałam (z niejakim trudem) ustalić – prawdopodobnie z odmianą soczewicy. Niestety moje śledztwo dotyczące tur dal nie do końca uznaję za udane, bowiem rozrzut informacji jaki znalazłam był stanowczo za duży... Wg różnych źródeł tur dal to łuskany żółty groch, albo fasolka o żółtawym kolorze, albo groch „gołębi” i na koniec odmiana soczewicy właśnie... Jeśli potraficie mi pomóc w rozszyfrowaniu tej zagadki – będę wdzięczna. :) Ostatecznie do mojej wersji khitcherie dodałam ulubioną przeze mnie ciecierzycę, którą dzień wcześniej namoczyłam w zimnej wodzie, a potem ugotowałam. Danie jest niezwykle aromatyczne, za sprawą tradycyjnych hinduskich przypraw. A dodatek słodkich rodzynek i orzechów nerkowca, oraz cymnamon – stanowią zaskakujący kontrast dla wydawałoby się wytrawnej całości. Duet pikantnego i słodkiego - palce lizać!
I choć orzechy tutaj nie stanowią głównego składnika, przepis chętnie zabłyśnie w ramach Orzechowego Tygodnia. :)



Khitcherie
inspirowane przepisem z „Podróże kulinarne. Kuchnia Indyjska.” wyd. Rzeczpospolita

½ szkl. ugotowanej ciecierzycy (może być z puszki)
2-3 łyżki sklarowanego masła
1 mała cebula drobno posiekana
1 duży ząbek czosnku przeciśnięty przez praskę
½ – 1 łyżeczki świeżej zielonej papryczki chilli – drobno posiekanej
1 łyżeczka świeżego imbiru drobno utartego
¼ łyżeczki kurkumy w proszku
½ łyżeczki sproszkowanego kuminu
½ łyżeczki garam masala
1 łyżeczka soli
1 laska cynamonu
½ szkl. ryżu basmati – porządnie przepłukanego pod bieżącą wodą
1/3 szkl. rodzynek
1 szkl. gorącej wody
1 łyżka soku z limonki
1/3 szkl. orzechów nerkowych uprażonych na patelni

W garnku lub głębokiej patelni rozgrzać sklarowane masło i zeszklić poszatkowaną cebulę. Dorzucić czosnek, świeży imbir i papryczkę – zamieszać, a po chwili przyprawy: kurkumę, kumin i garam masalę. Smażyć ok. 20 – 30 sek. aby przyprawy uwolniły aromat. Dołożyć ryż, ciecierzycę oraz rodzynki i laskę cynamonu. Zalać wodą - wymieszać. Doprowadzić do wrzenia. Mieszając od czasu do czasu – gotować na wolnym ogniu pod przykryciem, aż ryż będzie miękki. Zdjąć z ognia, usunąć laskę cynamonu. Skropić sokiem z limonki. Przed podaniem posypać nerkowcami.
Smacznego!

środa, 12 listopada 2008

Orzechowe łapy



Czy nie uważacie, że orzechy (wszelakie) poza niezaprzeczalnym faktem, że zdrowe i smaczne, i warto jeść je w ilościach hurtowych ;-) - są po prostu piękne? Dla mnie orzechy, to nie tylko 'produkt spiżarniany'. Lubię je w domu eksponować. Niejednokrotnie rozsypuję do wiklinowych koszyczków i rozstawiam: a to w kuchni na stole, a to na półce, a to w pokoju gdzieś na regale... Mają ten urok jesienny, ale nie smutny i deszczowy.... Ich twarde, brązowe skorupki raczej kojarzą mi się z jesienią złotą, z promieniami słońca przebijającymi się przez nagie gałęzie drzew i żółtymi liśćmi szeleszczącymi pod stopami... :)
Moje wspomnienia z lat dziecięcych w dużej mierze kojarzą się z orzechami. Pamiętam, jak ojciec każdej jesieni znosił do domu płócienne worki pełne orzechów włoskich i laskowych. A potem w długie zimowe wieczory – siedzieliśmy wspólnie przy stole i łupaliśmy, łupaliśmy, łupaliśmy... (wtedy telewizor na szczęście nie zabierał z życia tych rodzinnych chwil). I pamiętam, jak ojciec podtykał mi co ładniejsze i większe kawałki orzecha, i mówił „jedz...będziesz mądrzejsza”. W swoim dziecięcym życiu zjadłam morze orzechów... :)



Wczoraj, w dzień św. Marcina (a do tego Święto Niepodległości) nie mogłam nie zakasać rękawów. Wszak to dzień, w którym każdy powinien zjeść rogalika! ;-) Co prawda, to drożdżowe rogale marcińskie, nadziane białym makiem powinny królować na naszych stołach, ale u mnie zagościła wersja 'dla leniwych' i przygotowałam mniej pracochłonne rogaliki nadziane orzechami. Zapewniam Was, że były pyszne! To moja druga propozycja na Orzechowy Tydzień.
Przepis na rogaliki znalazłam u Mirabbelki na blogu Kuchenne pogawędki. Roboczo nazwałam je 'orzechowymi łapami', bowiem na widok ich kształtu takie właśnie nasunęło mi się pierwsze skojarzenie. A zaraz potem zobaczyłam w nich 'kogucie grzebienie'. ;-) Niechaj jednak na łapach poprzestanie. :)
To ciekawy przepis, bowiem zakłada dodatek dyniowego puree, które ładnie zabarwia na żółto drożdżowe ciasto. Łapy wyszły pyszne, zjedliśmy je oblizując się szeroko. ;-)
W tym miejscu jednak chciałam zaznaczyć (dla wszystkich, którzy mieliby ochotę wypróbować przepis Mirabbelki), żeby dość ostrożnie i partiami wlewać ilość płynu do mąki. U mnie mąka zabrała sporo mniej płynu, niż wynika z przepisu. Oczywiście, nie jest to błąd w przepisie. Wszyscy wiemy, że drożdżowe to bardzo specyficzne ciasto: rodzaj użytej mąki, wielkość jaj, a w tym przepisie nawet stopień wilgotności użytego puree dyniowego – mają ogromny wpływ na konsystencję wyrabianego ciasta. Dlatego wlewajmy płyn umiarkowanie i obserwujmy wygląd ciasta.
Natomiast druga uwaga dotyczy ilości nadzienia. Zdaniem łasucha (czyli moim ;-) ) z powodzeniem można przygotować podwójną, a nawet potrójną porcję orzechów. Ja przygotowałam z porcji podwójnej i nakładając na każdy rogal po 1 czubatej łyżce nadzienia wystarczyło mi go dosłownie na styk. A przecież cała zabawa w tym, by jedząc rogala delektować się jak największą ilością orzechów, a nie ciasta. :)



Orzechowe łapy
cytuję za Mirabbelką z blogu Kuchenne pogawędki


70g masła
¾ szklanki mleka *
1, 5 łyżeczki drożdży instant
2 i ¾ maki (ok. 400g)
1/3 szklanki cukru
1 łyżeczka ekstraktu wanilii
2 żółtka jaj i 2 żółtka zrobione z dyni, czyli 2 kopiaste łyżki puree dyniowego
½ łyżeczki soli

Nadzienie:
50g cukru brązowego
40g rozpuszczonego masła
pol szklanki zmielonych orzechów laskowych lub włoskich **
szczypta cynamonu

1 jajko na glazurę

Mleko, masło, cukier, sol podgrzać razem w rondelku. Rozpuszczone składniki lekko schłodzić, dodać wanilie, ubite żółtka, a potem puree dyniowe. Make zmieszać z drożdżami. Całość wymieszać, aż powstanie gładkie ciasto. Dać odpocząć 5 minut i jeszcze raz wyrobić.

Odstawić na godzinę do wyrośnięcia, powinno podwoić objętość.
W międzyczasie zmieszać składniki nadzienia.
Rozwałkować na blacie podsypanym mąką w formie prostokąta, ten zaś pokroić na kwadraty ***. Każdy kawałek ciasta naciąć z jednej strony w równych odstępach na głębokość mniej więcej 1 cm, posmarować nadzieniem orzechowym. Zwijać, tak żeby nacięcia znalazły się na wierzchu rogalika, a po lekkim naciągnięciu obydwu końców do środka rozchyliły się.
Odstawić do wyrośnięcia na pol godziny do 45 min, wyrośnięte posmarować jajkiem.

Piec w temperaturze 190°C około 15 minut do zbrązowienia.

Moje uwagi do przepisu:
* płyny wlewać partiami! I w zależności od konsystencji ciasta dodawać stopniowo więcej, lub poprzestać
** zdecydowanie podwoić ilość nadzienia; pół szklanki orzechów to zdecydowane za mało!
*** dużo ładniejszy kształt 'łap' uzyskiwałam, gdy ciasto cięłam na prostokąty. Przy kwadratach rogale wychodziły jak dla mnie zbyt „chude” (płaskie)

poniedziałek, 10 listopada 2008

Baklawa





Dopiero co zakończyliśmy szalony dyniowy maraton, a już zaczynamy kolejną pyszną zabawę. :) Tym razem przyszedł czas na Orzechowy Tydzień, którego gospodynią poraz drugi została Ela z bloga My best food. Zeszłoroczna zabawa skutkowała wieloma pysznymi daniami i słodkościami, spis których można tutaj podejrzeć. Chyba się wiele się nie pomylę, prognozując, że tegoroczne wspólne gotowanie przyniesie znacznie większy orzechowy plon. :) Hihi, nietrudne to do jasno(prze)widzenia, zważywszy, że coraz większą i wciąż rosnącą popularnością się cieszą te kulinarne zabawy. ;-))




Ja startuję z baklawą (albo bakławą). Myślę, że ten sztandarowy deser kuchni tureckiej, greckiej i wielu krajów arabskich – nie potrzebuje szczególnych słów zachęty. Znają go pewnie wszyscy i wiedzą jaki jest... słodki! :)) Mówi się, że to królowa bliskowschodnich deserów.
Jest to chyba najbardziej orzechowy deser jaki znam. Wszak niemal 100 – procentowe orzechowe nadzienie przerwane jest tylko cienkim jak papier ciastem phyllo. Ciastem tak cienkim, że można przez nie patrzeć (gdyby to komuś przyszło do głowy). ;-)
Oczywiście możliwość (przynajmniej moja) spożycia baklawy jest odwrotnie proporcjonalna do jej słodkości. Im bardziej słodka i mocniej nasączona syropem – tym mniejszy kawałek zdołam zjeść. Ekonomicznie prawda? ;-))




Baklawa
inspirowane przepisem z „Kuchnia arabska” May S. Bsisu

Nadzienie orzechowe:
1 szkl. orzechów włoskich
½ szkl. orzechów pekan
½ szkl. pistacji niesolonych
2 łyżki miodu płynnego
2 łyżki ghee (klarowane masło)

Orzechy posiekać (dość drobno, można przy pomocy malaksera). Dodać miód i ghee. Wszystko dokładnie wymieszać.

Syrop:
1 szkl. Cukru
½ szkl. Wody
1 łyżka soku z cytryny
½ łyżeczki wody różanej
½ łyżeczki wody pomarańczowej

Zagotować w rondlu wodę z cukrem. Gotować ok. 3 minut. Zmniejszyć ogień, dolać sok z cytryny, gotować mieszając od czasu do czasu aż syrop zmieni kolor na bursztynowy i lekko zgęstnieje (ok. 10 min.) Zdjąć rondel z ognia, dodać wodę różaną i pomarańczową, zamieszać. Odstawić syrop, żeby ostygł.

ciasto phyllo (zużyłam 5 płatów)
ok. ½ szkl. Ghee
Foremka 20x20 cm

Piekarnik rozgrzać do temp. 180 st.C.
Foremkę wysmarować sklarowanym masłem. Płaty phyllo przycinać do wielkości foremki (ze względu na to, ze ciasto bardzo szybko wysycha - pracować tylko na jednym płacie, resztę trzymać przykrytą wilgotną czysta ściereczką). Na dno naczynia wyłożyć kolejno 10 przyciętych płatów phyllo, jeden na drugi. Za każdym razem, pomiędzy układaniem kolejnego płata - wygładzić dłonią, żeby wycisnąć spod ciasta pęcherze powietrza, oraz posmarować sklarowanym masłem. Na tak przygotowanej warstwie ciasta wyłożyć równą warstwą 1/3 orzechowego nadzienia, dociskając je do ciasta spodem łyżki.
Przyciąć kolejne płaty ciasta. Pierwszy płat posmarować ghee i ułożyć na warstwie orzechowej – posmarowaną stroną do dołu. Docisnąć dłonią, by orzechy przykleiły się do górnego ciasta. Wierzch ponownie posmarować sklarowanym masłem. Powtarzając czynności jak wyżej wygładzania dłonią i smarowania – wyłożyć w sumie 5 warstw ciasta phyllo. Ponownie wyłożyć 1/3 nadzienia orzechowego i podobnie jak wyżej wyłożyć 5 warstw phyllo. Wyłożyć ostatnią część orzechów i przykryć 10 warstwami ciasta. Ostatnią warstwę posmarować ghee.
Ostrym nożem pokroić ciasto na kwadraty (lub romby), uważając by dokładnie przekroić wszystkie warstwy ciasta (ważne, by wykonać tę czynność przed pieczeniem!).
Piec w rozgrzanym piekarniku aż krawędzie ciasta zaczną się lekko rumienić (ok. 40 min.) Uważać, bo baklawę łatwo przypalić!
Dopóki baklawa jest gorąca rozlać łyżką - wzdłuż linii nacięć – cały przygotowany syrop. Odstawić ciasto do ostygnięcia. Potem raz jeszcze przesunąć ostrze noża przez nacięcia. Posypać z wierzchu posiekanymi grubo orzeszkami pistacjowymi.
Smacznego!



piątek, 7 listopada 2008

Kruche kwadraty z serkiem i czekoladą

Gdy zimno na dworze, wiatr hula, a do tego i deszcz dzwoni w szyby, ja ochoczo włączam piekarnik. To nic, że kaloryfery gorące, to nic, że kubek z gorącą herbatą grzeje dłonie. Piekarnik jest konieczny, bo z niego oprócz ciepła wydobywają się najważniejsze...aromaty! :) Któż tego nie lubi? ;-)
Wczoraj z mojego piekarnika wyjęłam...ot...nic wielkiego... żadne wyrafinowane ciasto, po prostu pachnącą, słodką krajankę. W sam raz na zaspokojenie ochoty na małą przegryzkę z łykiem pachnącej kawy.





Przepis znalazłam na Bake or Brake i przyznaję, że zatrzymały mnie przy nim po prostu apetyczne zdjęcia. Receptura i wykonanie okazały się banalnie proste, choć przy tak małym wypieku – nad wyraz dużo naczyń trzeba ubrudzić. ;-) To konsekwencja tego, że ciacho składa się z trzech różnych warstw: kruchego spodu, masy z białego serka i wierzchniego lekkiego ciasta.
W trakcie przygotowań jak zwykle dokonałam własnych zmian (to u mnie jak choroba!). I tak na przykład zupełnie zmieniłam kruchy spód (który w oryginale zawierał kropelki czekoladowe), proponując połączenie herbatników z syropem złocistym. W ramach cięcia kalorii zrezygnowałam również z czekoladowych esów – floresów na wierzchu krajanki. Może i ciasteczka straciły z tego powodu na fantazyjnym wyglądzie, ale ja choć minimalnie zyskałam, usprawiedliwiając się, że... przecież zjadłam tylko jeden malutki, odchudzony kawałeczek. ;-))





Kruche kwadraty z serkiem i czekoladą

Spód:
2 szkl.* okruchów herbatników typu digestive (mogą być oblane czekoladą)
3 łyżki syropu złocistego (golden syroup)

1 łyżka stopionego masła do wysmarowania formy

Piekarnik rozgrzać do temperatury 170 st.C. Kwadratową foremkę o boku 23 cm wyłożyć papierem do pieczenia. Dno i boki wyłożonej foremki posmarować stopionym masłem.

Herbatniki wrzucić do malaksera i chwilę miksować. Wlać syrop złocisty i ponownie miksować, aż syrop zlepi okruchy. Wyłożyć okruchy na spód foremki, lekko ugnieść palcami. Wstawić do rozgrzanego piekarnika na ok. 6 min. Po tym czasie wyjąć z pieca o odstawić na kratkę.

Nadzienie serowe:
285 g kremowego serka w temp. pokojowej
¼ szkl.* drobnego cukru
1 duże jajo
1 łyżeczka ekstraktu waniliowego
2 łyżeczki maizeny (niekoniecznie)

Jajo ubić mikserem z cukrem na puszystą masę. Dodawać kolejno ekstrakt waniliowy i maizenę – dalej ubijając. Dołożyć serek i połączyć całość na minimalnych obrotach miksera.

Ciasto wierzchnie:
5 łyżek masła w temp. pokojowej
1/3 szkl.* jasnobrązowego cukru
szczypta soli
1 łyżeczka ekstraktu waniliowego
¾ szkl.* mąki
1 szkl.* czipsów czekoladowych albo dość grubo posiekanej czekolady deserowej

Masło ubić z cukrem do białości. Dodać sól, ekstrakt waniliowy i mąkę – wszystkie składniki połączyć. Na koniec wmieszać czekoladę.

Na podpieczony spód wylać cieniutką warstwą masę serową. Na nią układać łyżeczką małe kopczyki z wierzchniego ciasta. (Uwaga: wierzchnie ciasto jest bardzo miękkie, nie przypomina kruszonki, łyżka lub łopatka do nakładania będą niezbędne)

Wstawić do piekarnika na ok. 25 - 30 min. aż ciasto wierzchnie się zezłoci, a masa serowa się zetnie (włożony w środek ciasta patyczek powinien być suchy).
Ostudzić na kratce. Chłodne pokroić na kwadraty.
Smacznego!

* Szklanka w tym przepisie to równowartość pojemności amerykańskiego cup = 236 ml

czwartek, 6 listopada 2008

Ostrrra ryba. Zdrrrowa ryba.

Im częściej próbuję te „inaczej podane” ryby, tym coraz większą mam ochotę na kolejne pomysły. Z zapałem wertuję książki i staram się zatrzymywać tylko przy tych przepisach, które rzeczywiście oferują nieznaną mi dotąd rybną jakość. W kolejce na degustację czekają jeszcze przepisy z ulubionych blogów, które tryskają zdrowiem (zdrowie dotyczy zarówno przepisów, jak i tych blogów ;-)).
Dzisiejsza ryba to wariacja pozostająca w tajskich klimatach. Ostry, rozgrzewający sos, na bazie mleczka kokosowego – nieźle podkręca delikatny smak białego mięsa.
Tylko dla lubiących ogień w ustach (ech...nie taki znów duży ;-).




Ryba w pikantnym mleczku kokosowym

2 filety z białej ryby
sól, pieprz

2 łyżeczki oleju arachidowego (zamieniam na olej z pestek winogron)
1 duży ząbek czosnku
1 łyżeczka startego świeżego imbiru
½ – 1 łyżeczka kurkumy w proszku
ok. 250 ml mleczka kokosowego
1-2 łyżeczki drobno posiekanej czerwonej papryczki chilli
1 łodyga trawy cytrynowej drobno pokrojoną
2 łyżeczki tajskiego sosu rybnego

Filety ryby posolić i popieprzyć. Ugotować na parze.

W międzyczasie na patelni lub woku rozgrzać olej. Wrzucić przeciśnięty przez praskę czosnek, oraz starty imbir. Mieszając smażyć bardzo krótko (20-30 sek.). Wsypać kurkumę – chwilę przesmażyć, aż wchłonie tłuszcz. Zalać mleczkiem kokosowym. Zagotować. Wrzucić posiekaną papryczkę chilli i i trawę cytrynową. Gotować ok. 5 minut na wolnym ogniu. Zdjąć z ognia. Wlać sos rybny, wymieszać.

Gotową rybę wyłożyć na talerz (zdjąć od razu skórę). Polać gorącym sosem.
Smacznego!