środa, 31 grudnia 2008

Crème brûlée na sylwestrową noc i życzenia noworoczne

Z niedowierzaniem próbuję sobie właśnie zdać sprawę, że oto bezpowrotnie mija 2008 rok! Tygodnie przebiegały z prędkością światła, a ja razem z nimi. ;-) Bynajmniej nie w sensie starzenia. ;-) Ten rok nie obfitował może w szczególne nowości, czy wielkie zmiany w moim życiu, ale za to obdarzał mnie całym mnóstwem większych i mniejszych radości. :)
Do tego to był mój pierwszy pełny rok blogowania. :) Prowadzenie tego bloga sprawia mi ogromną, wręcz dziką przyjemność. I choć może czasem przynudzam (każdemu może się zdarzyć, prawda?'-) ) - to staram się z całego serca, by to miejsce było jak najbardziej przyjazne... nie dla mnie rzecz jasna (mnie wystarcza sam fakt, że mogę prowadzić ten mały zakątek w przepastnym necie), ale dla wszystkich sympatyków, którzy do mnie zaglądają, motywując mnie tym samym do dalszych kulinarnych poszukiwań i starania się, by potrawy, którymi Was wirtualnie raczę – wyglądały jak najapetyczniej, a w realu – smakowały jak najlepiej.
Dziękuję za wszystkie przemiłe i ciepłe słowa, których nie żałowaliście mi przez cały rok. Szczególnie cieszą mnie chwile, gdy czytam, że podjęliście próbę sprawdzenia przepisów u mnie zamieszczonych. To ogromnie miłe uczucie! Tym bardziej jeśli i Wam smakowało! ;-)



Mam nadzieję, że Nowy 2009 Rok będzie dla Was wszystkich pomyślny pod każdym względem!
Niech Stary Rok zabierze ze sobą wszelkie smutki i troski, jeśli takie istniały.
Życzę, by każdemu z Was nie zabrakło tego co w życiu najważniejsze: cennego zdrowia, miłości osób najbliższych, jak i tych bardziej przyziemnych, acz niezwykle ważnych spraw – choćby dobrej, satysfakcjonującej pracy. :)
Tego życzę i Wam, i sobie!
A więc: Do Siego Roku!!! :)




A na sylwestrową noc (a w moim przypadku - właściwie na wieczór) przygotowałam jeden z najlepszych moim zdaniem (zaraz po tiramisu) deser. :) Crème brûlée – klasyk nad klasykami! Można się sprzeczać co w nim jest najwspanialsze: czy kremowa, gładka, idealnie aksamitna konsystencja, czy jedyny w swoim rodzaju smak jaki dają ziarenka wanilii, czy może skarmelizowana cukrowa skorupka... A może wszystkie wymienione cechy powodują, że to deser, któremu nie sposób się oprzeć...? Moje hasło: Crème brûlée na co dzień i od święta!




Crème brûlée

500 ml śmietanki kremówki (dałam 30%)
1 duża laska wanilii
6 żółtek
5 łyżek drobnego cukru (użyłam białego)

ok. 7 -10 łyżeczek brązowego cukru trzcinowego lub muscovado

Piekarnik nagrzać do temperatury 100 st.C. Przygotować wodną kąpiel.

Śmietankę wlać do rondelka. Laskę wanilii przekroić wzdłuż na pół i ostrzem noża zdjąć ziarenka – ziarenka i obie połówki laski wrzucić do śmietanki. Rondelek postawić na ogień i mieszając od czasu do czasu – zagotować. Zdjąć z ognia, wyłowić laski wanilii (już nie będą potrzebne, służyły tylko do dodatkowego aromatyzowania). Odstawić śmietankę do lekkiego ostudzenia.
W misce wymieszać żółtka z 5 łyżkami drobnego cukru – nie ubijać! tylko delikatnie połączyć, tak by masa nie została napowietrzona.
Do masy jajecznej, cały czas ostrożnie mieszając - dodawać stopniowo ciepłej śmietanki – najpierw po jednej łyżce, a potem aż do wyczerpania płynu.
Nalewać (przez sitko) gotową masę do niskich, szerokich naczynek żaroodpornych (ja użyłam płaskie foremki do tartaletek o średnicy 11 cm).
Piec w piekarniku w kąpieli wodnej ok. 45 – 50 min. aż masa się zetnie (dotknięta palcem powinna być sprężysta, nieco „budyniowa”). Wyjąc z piekarnika i ostudzić.
Chłodzić w lodówce min. 4-5 godzin.
Bezpośrednio przed podaniem – każdą porcję posypać cieniutką warstwą 1-2 łyżeczkami (w zależności od wielkości foremek) brązowym cukrem i skarmelizować przy pomocy palnika.
Smacznego!

sobota, 27 grudnia 2008

Pierogi z ziemniakami



Pomyślicie, że zwariowałam? ;-) Albo, że się pomyliłam i o ruskich mowa? Z twarogiem i dodatkiem ziemniaków?
Nie, nie! Żadne ruskie! Z żadnym twarogiem! Mowa będzie o pierogach z ziemniakami! :)
Są to moje absolutnie najulubieńsze, najukochańsze pierogi, smak których znam co najmniej od wczesnego dzieciństwa, a kto wie, czy i w życiu płodowym się nimi nie zajadałam. ;-)) Te pierogi robiła moja Babcia. I spod Jej ręki wychodziły najwspanialsze! Nawet moja mama, nie potrafiła już tak samo ich przyrządzić. A i ja, choć pod Babci okiem spędziłam wieeeele swoich lat i razem z Nią niejednego pieroga ulepiłam – mam nieodparte wrażenie, że teraz, gdy Babci zabrakło, a ja przyrządzam je samodzielnie - nie są już takie same...
Można by rzec, że to pierogi dla ubogich... ;-) Farsz jest tak skromny, że już bardziej chyba nie można. A ja nie zamieniłabym je na żadne inne. Choć są to pierożki jak najbardziej całoroczne – to u nas obowiązkowo (!!!) pojawiały się i nadal pojawiają w okresie Świąt Bożego Narodzenia. Oczywiście nie brakuje i tych z mięsnych, i z kapustą i grzybami. Jednak, gdybym z jakiegoś powodu miała rezygnować z któryś – to tego jestem pewna – nie byłyby to ziemniaczane. One są niemal tak obowiązkowe jak wigilijny opłatek. ;-)
Farsz jest banalnie prosty: ugotowane ziemniaki, porządnie rozdrobnione praską lub tłuczkiem do ziemniaków i suto potraktowane smażoną cebulką (koniecznie na sporej ilości oliwy), i dużą ilością pieprzu. Pewnie powiecie: „błeeee... dużo tłuszczu?”. A jednak, on tutaj ma ważne znaczenie. Bowiem ziemniaki same w sobie są chude, a dzięki tłuszczowi – nabierają zupełnie innej konsystencji. Cebulka i pieprz – dodają świetnego smaku i aromatu. No cóż... nie jest to może danie dla osób na ciągłej diecie. ;-) I sama też nie odważyłabym się zbyt często ich serwować (choć słowo daję! gdyby nie ta ich kaloryczność – robiłabym raz w tygodniu ;-) ) . Ale na święta – nie potrafię ich sobie odmówić. :) Bo jest to jedna z tych sentymentalnych potraw, która istnieje w rodzinie od zawsze. I nigdy nie była spisywana, bo nikt nie potrzebował dokładnej receptury z proporcjami. To ten rodzaj potrawy, do którego gospodyni potrzebuje tylko swojego wprawnego, doświadczonego oka, by ocenić co i ile. :) Zatem proporcje, które dzisiaj podaję są zdecydowanie tylko zbliżone...
Co ciekawe, ten rodzaj pierogów znam tylko z domu rodzinnego. Nigdy i nigdzie nie spotkałam takich ani u innych mniej lub bardziej zaprzyjaźnionych rodzin, ani w barach typu „chłopskie jadło”, ani tym bardziej w restauracjach.
Jestem niezwykle ciekawa, czy Wy takie znacie? Jedliście? A może w Waszych domach też się ziemniaczane pierogi przyrządza?



Pierogi z ziemniakami

Farsz:
ok. 1 kg obranych ziemniaków
1 średnia cebula
oliwa (w ilości takiej, by porządnie pokryła całe dno patelni)
sól, pieprz do smaku

Obrane ziemniaki umyć, pokroić na ćwiartki i ugotować w osolonej wodzie. Ugotowane odcedzić, odparować i utłuc bardzo dokładnie tłuczkiem do ziemniaków, lub przepuścić przez praskę.
Cebulę drobno posiekać i smażyć do lekkiego zezłocenia na patelni z rozgrzaną oliwą. Jeszcze gorące przelać do garnka z utłuczonymi ziemniakami. Dołożyć sporo świeżo zmielonego pieprzu i w razie potrzeby sól do smaku. Wszystko porządnie wymieszać. Odstawić do ostygnięcia.


Ciasto na pierogi*:

3 szkl. mąki (używam pół na pół zwykłej mąki pszennej i mąki krupczatki)
2 nieduże jajka
ok. 1 szkl. dość ciepłej wody – a tak naprawdę ilość taka jaką zabierze mąka, by ciasto stało się miękkie, elastyczne i nie kleiło się do dłoni

Z podanych składników zagnieść na stolnicy lub robotem kuchennym elastyczne ciasto, pamiętając o tym by wody dodawać stopniowo. Uformować z ciasta kulę lub wałek, zawinąć w folię spożywczą i odłożyć na ok. pół godziny by ciasto odpoczęło.
Odkrawać po kawałku ciasta (resztę z powrotem zawijać w folię, żeby nie wyschło) – wałkować na grubość ok. 1,5 mm, wykrawać okręgi równej wielkości. Nakładać po czubatej łyżce farszu (ilość dostosować w w zależności od wielkości wykrawanych okręgów), sklejać brzegi i odkładać na czystą ściereczkę, przykrywając drugą ściereczką. W razie potrzeby można wewnętrzne brzegi ciasta smarować pędzelkiem gorącą wodą, by się lepiej sklejały.
Gotować w dużej ilości osolonej wody. Wyjmować np. łyżką cedzakową, osączając z wody.
Podawać można saute, okraszone dodatkową podsmażaną cebulką lub skwarkami lub boczkiem, albo odsmażane na złoto na patelni.
Smacznego!

* w tym przepisie kluczowe znaczenia ma farsz, zatem ciasto na pierogi tak naprawdę można przyrządzić z każdego własnego ulubionego przepisu.

wtorek, 23 grudnia 2008

Świąteczne słowo :)




Moi Drodzy!

Przyjmijcie proszę najserdeczniejsze życzenia z okazji zbliżających się (już ogromnymi krokami) Świąt Bożego Narodzenia.
Życzę Wam, by czas ten był prawdzie rodzinnym czasem miłości.
Niech każdy z Was odnajdzie pod choinką upragniony prezent od świętego Mikołaja! :)
Wesołych Świąt!

poniedziałek, 22 grudnia 2008

Keks angielski



To już ostatni przepis, który przedstawiam Wam przed zbliżającymi się świętami. Oczywiście przez ostatnich kilka dni udało mi się przyszykować znacznie więcej słodkości i dań wigilijnych, niż te zaprezentowane na tym blogu. ;-)
Dzisiejsze ciasto to efekt ”ślepego” strzału w dziesiątkę. :) Keks to ciasto, od którego bardzo dużo wymagam. Najbardziej lubię keksy na cieście piaskowym. Jednak nigdy nie trafiłam na maksymalnie satysfakcjonujący mnie przepis. Ten, który prezentuję poniżej, pochodzi z książki „Desery” Pierre Herme'a. Wybrałam go z listy kilku innych przepisów poniekąd na chybił – trafił. Zachęcił mnie fakt, że do ciasta dodawany jest rum. ;-) Tym samym powodując, że przepis jest różny od tych wszystkich, które do tej pory testowałam.
Nie... nie jest to keks piaskowy, jak można by przypuszczać. ;-) Ale odrobinę go jednak przypomina, bowiem ciasto wyszło nieco kruche i niezwykle delikatne. :) I to co zachwyciło mnie najbardziej: po raz pierwszy chyba bakalie nie opadły mi na dno!, mimo że zawsze stosuję metodę otaczania bakalii w mące.
To świetny keks! Myślę, że z kolejną porcją nie będę czekała do przyszłorocznych świąt. Bo przecież to ciasto uniwersalne i można go jeść nie tylko od święta. :) Polecam Wam z całego serca!



Keks angielski
inspirowane Pierre Herme z książki „Desery”

200 g w temperaturze pokojowej + 10g masła dodatkowo
150 g cukru pudru
4 jajka
300 g mąki pszennej + 2 łyżki do obtoczenia bakalii
15 g proszku do pieczenia
500 g bakalii (rodzynki, kandyzowane ananasy i skórki z cytrusów, suszone morele, żurawina suszona, figi, śliwki suszone lub inne)
150 ml rumu + 100 ml do nasączania

2 łyżki galaretki morelowej - pominęłam
100 g kandyzowanych wiśni – pominęłam

Dzień wcześniej (lub przynajmniej 2-3 godziny) zalać rodzynki 150 ml rumu. Odstawić do macerowania.
Rodzynki osączyć z rumu (rumu nie wylewać!). Bakalie pokroić w niezbyt duże kawałki. Dołożyć do rodzynek i całość obtoczyć 2 łyżkami mąki pszennej.
Piekarnik rozgrzać do temperatury 250 st. C. Przygotować foremkę keksową o długości 28 cm – wysmarować masłem i osypać odrobiną mąki.
300 g mąki przesiać do miski wraz z proszkiem do pieczenia. W misie utrzeć 200 g masła z cukrem pudrem. Cały czas ucierając dodawać po 1 jajku, a następnie stopniowo dosypywać mąkę na przemian z rumem, w którym nasączane były rodzynki. Gdy ciasto będzie już gładkie – dodać bakalie – wymieszać dokładnie najlepiej drewniana łyżką lub silikonową szpatułką.
Foremkę wypełnić ciastem i wstawić do piekarnika. Jednocześnie obniżyć temperaturę do 180 st.C.
W małym rondelku roztopić pozostałe 10 g masła. Ciasto piec przez ok. 10 min. aż na powierzchni utworzy się delikatna skórka. Wyjąc ciasto z piekarnika, zanurzyć nóż w roztopionym maśle i naciąć ciasto wzdłuż, po to by równomiernie rosło. Ponownie wstawić do piekarnika i piec przez ok. 1 godzinę. Pod koniec pieczenia sprawdzić patyczkiem, czy ciasto jest upieczone. Patyczek wetknięty w środek ciasta powinien być suchy.
Odstawić ciasto do ostygnięcia na 10 min. Wyjąc z formy i nasączyć 100 ml rumu. W rondelku roztopić morelową galaretkę i odstawić do lekkiego ostygnięcia. Posmarować wierzch ciasta galaretką i udekorować kandyzowanymi wiśniami.
Zimne ciasto zawinąć w folię spożywczą.


Piekłam z podwójnej porcji. Ostatni etap dotyczący nasączaniem alkoholem i dekorowanie – pominęłam (ze względu na dzieci, które będą ciasto również jadły).

sobota, 20 grudnia 2008

Kostka Domino



Gdy rok temu Caritka na swoim blogu zamieściła przepis na Dominosteine – zupełnie nie skojarzyłam ich z tymi pysznymi, słodkimi kosteczkami, które regularnie przed świętami Bożego Narodzenia pojawiają się ostatnimi laty w naszych sklepach. Jadłam je tyle razy, zachwycałam się smakiem, a nigdy nie zwróciłam uwagi na taki szczegół jak nazwa tej słodkości.
Dopiero niedawno Ktoś znajomy :) otworzył mi oczy, a utwierdziłam się w przekonaniu po krótkich poszukiwaniach w necie, że oba oznaczają właśnie TE Dominosteine. :)
Kostki Domina składają się zasadniczo z trzech głównych warstw: ciasteczka (najczęściej chyba piernikowego), warstwy owocowej galaretki i warstwy marcepanu. Całość otulona czekoladową skorupką.
Przepis na prezentowaną wersję kostki Domino – przewiduje zamiast tradycyjnego piernikowego ciasta – wykonanie spodu na bazie dużej ilości mielonych orzechów laskowych. Z tego powodu czułam się podwójnie zachęcona, bowiem już wcześniej miałam wielokrotnie okazję przekonać się, że orzechy laskowe i marcepan tworzą wyśmienity duet.
Niezrażona tym, że produkcja domowa Domina wymaga niemało pracy – ochoczo zakasałam rękawy. Efekt widzicie na zdjęciach. :) W moim wykonaniu nie są one tak maleńkie i kształtne jak kupne, ale nie muszę chyba przekonywać, że smakują pierwszorzędnie :)
Wprowadziłam kilka niewielkich zmian do receptury Caritki i z tymi zmianami przedstawiam przepis.



Kostka domino ( Dominosteine)
na podstawie przepisu Caritki

Ciasto:
150 g masła
150 g cukru
1 łyżka cukru z prawdziwą wanilią + 1 łyżeczka ekstraktu waniliowego
3 średnie jajka
200 g mielonych orzechów laskowych
50 g płatków owsianych – lekko zmielonych
50 g maki pszennej

Nadzienie:
mały słoiczek galaretki lub konfitury z czarnej porzeczki (albo morelowej)
300 g masy marcepanowej

400 g kuwertury lub 400 g czekolady rozpuszczonej na parze wraz ze słodką śmietanką (ok. 150 ml)

Do ozdobienia:
mleczna kuwertura, lub biała czekolada, cale orzechy laskowe lub płatki migdałowe

Rozgrzać piekarnik do temp. 180 st. C. Blaszkę 30x40 cm wyłożyć papierem do pieczenia.

Masło utrzeć z cukrami na puszystą masę. Dodawać po jednym jajku, dalej ucierając. Dołożyć ekstrakt waniliowy i zmielone orzechy laskowe (wcześniej je uprażyć na patelni lub w piekarniku i pozbawić łupinek). Na koniec dosypać płatki owsiane i mąkę, i całość wymieszać.
Wyłożyć ciasto na przygotowaną blaszkę. Piec ok. 30 min. do lekkiego zrumienienia.
Na lekko przestudzone ciasto rozsmarować galaretkę lub konfiturę.

Gdy ciasto przestygnie przeciąć ostrym nożem na dwie równe części.
Masę marcepanową rozwałkować (najlepiej pomiędzy dwoma kawałkami folii spożywczej) do wielkości zgodnej z przeciętym ciastem. Przełożyć na jedna część ciasta – przykryć drugą częścią, konfiturą do dołu.
Całość umieścić pomiędzy dwoma deskami do krojenia i obciążyć od góry. Pozostawić na min. 1 godzinę. „Sprasowane” ciasto pokroić na kawałki ok. 2x2 cm.

Maczać pojedynczo kosteczki w kuwerturze lub rozpuszczonej ze słodką śmietanką czekoladzie.
Pozostawić do wystygnięcia. Ozdabiać (lub nie) wedle upodobania.
Smacznego!



Przechowuję w lodówce.

wtorek, 16 grudnia 2008

Na tapczanie siedzi leń... wsuwa ciastka cały dzień... ;-)



Przy okazji dzisiejszego wpisu – muszę się do czegoś przyznać. ;-) Ten tytułowy leń to ja. Naprawdę. :) Złapałam lenia. I to kiedy?! Przed świętami, gdy tyle pracy czeka! Lista potraw i słodkości do przyrządzenia / upieczenia wciąż otwarta. W lodówce coraz większą pustką wieje, a leń... nic... No dobrze, paszteciki do barszczyku upieczone i zamrożone, ale na tym koniec. A przecież to dopiero początek, prawda?
Zwykle o tej porze roku praca już u nie-lenie wre: wertowanie książek kulinarnych, gorączkowe przeszukiwanie forumowych przepisów, liczenie i spisywanie potrzebnych składników.
Tymczasem co obecnie robi leń? Jak w tytule... wsuwa ciastka cały dzień... ;-)) Ale za to jakie ciastka! Leń stosuje proste i łatwe ścieżki, i korzysta z gotowych smacznych pomysłów (zresztą to widać po wszystkich ostatnich notkach). A zresztą powiedźcie sami, czy nie warto czasem się polenić, po to by wypróbować choć część tych smacznych przepisów, których kolejka tak niebezpiecznie się wydłuża? A na które wciąż brakuje czasu? No więc niech żyje lenistwo i niech żyją pyszne ciasteczka! Dzisiejsze (a właściwie to wczorajsze, bo wczoraj pieczone) to pomysł Bey z Mojej kuchni na cudowne, absolutnie p r z e p y s z n e (!!!) kruche, maślane ciasteczka z dodatkiem czekolady i pomarańczy. Idą jak woda. Właściwie leń niemal sam wszystko zjadł i żałuje, że podwójnej porcji nie zrobił... Ale może to i lepiej, po jeszcze większej porcji w świąteczną sukienkę by się nie zmieścił... ;-)
Ale od jutra – to postanowienie! - porzucamy lenistwo i bierzemy się do rzetelnej pracy. :)

Bea! Za przepis dziękuję! Ciastka są rewelacyjne! :)



Kruche ciasteczka czekoladowo-pomarańczowe
cytuję za Beą z bloga Moja kuchnia

150 g masła
100 g cukru
szczypta soli
2 żółtka
otarta skórka z 1 pomarańczy
50 g gorzkiej czekolady
25 g kandyzowanej skórki pomarańczowej
250 g mąki

polewa czekoladowa lub lukier do dekoracji

Masło utrzeć w misie, dodać cukier, sól i żółtka i ucierać do białości. Następnie dodać otartą skórkę, drobno posiekaną czekoladę i kandyzowaną skórkę pomarańczową oraz mąkę (ja dodaję ją partiami) i wszystko dokładnie wymieszać. Z ciasta uformować kulkę, zawinąć w folię i włożyć do lodówki na ok. 10 minut (ja zostawiłam na dłużej).
Piekarnik nagrzać do 180°.
Ciasto rozwałkować na grubość ok. 7 mm (na lekko posypanym mąką blacie) i wycinać nasze ulubione kształty foremkami ;) Ułożyć ciasteczka na blasze wyłożonej papierem i piec je ok. 11 minut. Wystudzić na kratce.
Gdy ciasteczka są już całkiem zimne, możemy je dodatkowo udekorować.

sobota, 13 grudnia 2008

Rybne kulki. Pomidory. Bakłażan. Cukinia.



Inspiracją do tego dania była Zapiekanka alla Bouillabaisse, prezentowana niedawno przez Tilianarę na Jej blogu Kuchnia Szczęścia. W moim obecnym wykonaniu nie jest to ani zapiekanka, ani Bouillabaisse, ani nawet alla Bouillabaisse. ;-) Są to po prostu maleńkie rybne pulpeciki podane w pysznym, gorącym sosie z moimi ulubionymi warzywami. Niemniej wspominam zapiekankę Tilianary, bowiem mój pomysł na obiad zrodził się właśnie dzięki tamtemu blogowemu wpisowi. :)
Zapraszam zatem na rybne kulki, aromatyczny pomidorowo – ziołowy sos, cukinię i bakłażana. :)




Rybne kulki w pomidorach, z bakłażanem i cukinią
na 2-3 porcje

1-2 bakłażany
2 średnie cukinie
3 łyżki oliwy
1 mała cebulka
2 ząbki czosnku
100 ml białego wytrawnego wina
1 puszka (400g) pulpy pomidorowej z puszki (dobrej jakości)
duża szczypta oregano i tymianku
sól, pieprz do smaku
sok z ½ cytryny
garść posiekanej natki pietruszki

Umyte bakłażany pokroić na plastry grubości 1 cm (nie obierać ze skórki), osolić z obu stron i pozostawić na ½ godziny aby puściły sok. Osuszyć papierowym ręcznikiem. Zgrillować lub usmażyć na patelni spryskanej oliwą. Zgrillowane pokroić na połówki lub ćwiartki.
Cukinie (również wraz ze skórką) pokroić na plastry grubości 0.5 cm. Cebulę drobno posiekać.
Na głębszej patelni rozgrzać oliwę i zeszklić na niej cebulkę. Dodać drobno utarty czosnek, przesmażyć bardzo krótko i dorzucić cukinię. Smażyć, aż cukinie lekko zmięknie. Dołożyć zgrillowanego bakłażana, zalać winem i podusić 2-3 minuty. Dodać pomidory z puszki, oregano, tymianek, doprawić do smaku solą i pieprzem. Dusić ok. 5 min. aż sos trochę odparuje. Na koniec dosmaczyć sokiem z cytryny i natką z pietruszki. Odstawić.


ok. 400 g świeżych filetów dorsza bez skóry
1 bułeczka pszenna
1 małe jajko
1 ząbek czosnku
1 łyżeczka soli (lub do smaku)
pieprz
ok. ½ szkl. poszatkowanej drobno natki pietruszki

bułka tarta do panierowania
oliwa do smażenia

Umyte i osuszone filety rybne przemielić przez maszynkę (wcześniej usunąć ewentualne ości). Bułkę pszenną włożyć do malaksera i zmiksować na maleńkie okruszki.
Wszystkie składniki włożyć do większego naczynia i dobrze połączyć. Rybna masa powinna mieć konsystencję pozwalającą na formowanie w dłoniach kulek. Odstawić na min. 15 min. by wmieszane pieczywo wchłonęło wilgoć masy (dzięki czemu masa jeszcze odrobinę „stężeje”).
Formować z masy kulki wielkości większego orzecha włoskiego, panierować w bułce tartej.
Smażyć na oliwie ze wszystkich stron do zezłocenia.

Podawać z gorącym sosem warzywno – pomidorowym. Bagietka mile widziana.
Smacznego!

piątek, 12 grudnia 2008

Wigilijne paszteciki

O te paszteciki niezmiennie co roku domaga się rodzina. Są tak obowiązkowe, jak obowiązkowy jest wigilijny barszcz. Co roku osobiście je przygotowuję i co roku osobiście odbieram od wszystkich biesiadników pochwały. ;-) Więc czy może być przyjemniejszy komplement, jak widok znikających w mgnieniu oka jeden po drugim (rzecz jasna znikające paszteciki, nie biesiadnicy ;-)? I ten ostatni, który pozostaje na talerzu... ach! Do kogo trafi?! Nie zabrzmi to skromnie, ale wszyscy mają na niego ochotę... ;-)
W tym roku postnych pasztecików również nie zabraknie. Piekę je zwykle już na 2 tygodnie przed Wigilią i z powodzeniem zamrażam. Dlaczego tak prędko? Ano, sami wiecie, że przed świętami jest moc pracy, zatem to, co może „poleżakować” w lodówce czy zamrażarce, warto przyrządzić wcześniej. Potem wystarczy wyjąć na kilka godzin przed kolacją do rozmrożenia, a przed samym podaniem na stół – wstawić dosłownie na 5 minut (albo i krócej) do nagrzanego piekarnika. Nic nie tracą na swym smaku. Ciasto jest tak samo świeże, puszyste, jak świeżo upieczone.
Ciasto drożdżowe do tego wypieku już od kilku sezonów niezmiennie wykonuję z jednego przepisu. Tutaj znajdziecie przepis oryginalny. Ja dokonałam jednej tylko, wydawałoby się kosmetycznej zmiany, ale niewątpliwie wpływającej na smak ogólny. A mianowicie przepisową margarynę – zamieniam zawsze na masło (te o zawartości tłuszczu min. 82 %). Nie trudno zauważyć, że tłuszczu w przepisie jest dość sporo, ale właśnie ta ilość powoduje, że ciasto jest niezwykle delikatne i lekko listkujące.
Z nadzieniem można eksperymentować. Najczęściej jednak przygotowuję farsz na bazie pieczarek i kiszonej kapusty. Czasem wrzucę kilka aromatycznych suszonych grzybów. I dużo pieprzu. :)
A potem to już tylko opłatek, życzenia, płynąca kolęda, gorący barszcz i... cała reszta... :)




Drożdżowe paszteciki z grzybami i kapustą
inspirowane przepisem Tillandsji


Farsz (można przygotować dzień wcześniej):

1 kg pieczarek
½ kg kiszonej kapusty
1 średnia cebula
sól, pieprz do smaku
oliwa do smażenia

Kiszoną kapustę włożyć do garnka, zalać zimną wodą i gotować min. 1 godzinę, aż kapusta zmięknie. Odcedzić, a gdy przestygnie porządnie odcisnąć wodę. Drobno posiekać.
Cebulę i pieczarki obrać, i osobno dość drobno posiekać.
Na głębokiej patelni rozgrzać oliwę (ilość tyle, by pokryła całe dno patelni). Zeszklić cebulę, a następnie włożyć pieczarki. Posolić. Dusić, mieszając, aż pieczarki zmiękną, a cały sok, które puszczą – wyparuje. Dorzucić posiekaną kapustę. Doprawić do smaku pieprzem i ewentualnie solą, smażyć razem kilka minut. Zdjąć z ognia i ostudzić.

Ciasto:

500 g mąki
1,5 łyżeczki drożdży instant
2 łyżeczki cukru
1-2 łyżeczki soli
ok. ½ łyżeczki świeżo utartej gałki muszkatałowej

¾ szkl. mleka (ok. 190 ml)
250 g masła
2 nieduże jaja

1-2 łyżki kwaśnej śmietany
mak lub sezam

Do garnuszka wlać mleko i włożyć masło. Podgrzewać na małym ogniu, aż masło się całkowicie rozpuści. Zdjąć z ognia i przestudzić. Gdy mleko będzie już letnie – wbić dwa jajka – rozkłócić.

Mąkę wymieszać z drożdżami instant, cukrem, solą i utarta gałką. Wlać połowę mleczno – maślano – jajecznego płynu. Wyrabiać ciasto, dolewając powoli po trochę płynu. W zależności od tego jak mąka chłonie płyn – może okazać się konieczne zużycie płynu w całości lub tylko w części. Ciasto powinno być miękkie i elastyczne, pozwalające na wałkowanie.
Przykryć ciasto czystą ściereczką i odstawić do rośnięcia na ok. 1 godzinę (powinno podwoić swoją objętość).

Gdy ciasto wyrośnie, odkrawać po sporym kawałku – rozwałkowywać ciasto na grubość ok. 3mm w prostokąt (ok. 30x 15cm). Wzdłuż dłuższego boku rozkładać część farszu. Zwijać po krótszym boku, zaczynając od strony z farszem – ku stronie samego ciasta. Powstały nadziany rulon – kroić ostrożnie ostrym nożem na kawałki ok. 5 cm długości. Paszteciki układać na blasze wyłożonej papierem do pieczenia.
Czynność powtarzać, aż do wyczerpania całego ciasta.
Pozostawić na blasze do ponownego wyrośnięcia (ok. 30 min.). Przed wstawieniem do pieca smarować delikatnie kwaśną śmietaną, posypać makiem lub sezamem.
Piec w piekarniku nagrzanym do temp. 180st. C. az ciasto się zezłoci. Studzić na kratce.
Smacznego!

środa, 10 grudnia 2008

Sztabki złota

Są dość słodkie (ale nie przesadnie) i jednocześnie lekko słone za sprawą dodatku masła orzechowego. Duża ilość płatków kukurydzianych powoduje, że miło chrupią pod zębami. :) Potrzeba tylko kilka minut, by je przyrządzić. Za to znacznie dłużej muszą poleżeć w lodówce, by były gotowe do zjedzenia.
Mam problem z ich klasyfikacją... Nie są to typowe ciasteczka, bowiem się ich nie piecze. Może bliżej im do cukierków? Ale kto słyszał o cukierkach, w których najważniejszym ilościowym składnikiem są płatki kukurydziane?
Przepis na nie wyszperałam na Bake or Break, a oryginalna nazwa brzmi „corn flake bars”. Przyznam się Wam, że gdy pierwszy raz zrobiłam je kilka miesięcy temu, to ich specyficzny kolor od razu nasunął skojarzenie ze złotem. Dlatego zdecydowanie wolę używać własnej nazwy „sztabki złota”, niż po prostu kukurydziane batony... ;-)
Oryginalny przepis mówi o użyciu syropu kukurydzianego, ponieważ nie posiadam jednak tego składnika w swoich zapasach – z powodzeniem za każdym razem dodaję syropu złocistego (golden syroup).
Jeśli lubicie smak masła z orzeszków arachidowych – to myślę, że i te złote sztabki Wam posmakują. :)



Sztabki złota, czyli kukurydziane batoniki

¼ szkl. brązowego cukru (użyłam jasnego)
½ szkl. syropu kukurydzianego (zamieniam na syrop złocisty)
1 łyżeczka ekstraktu waniliowego
1 szkl. masła orzechowego
3 szkl. pokruszonych płatków kukurydzianych

Cukier i syrop wymieszać razem w garnku, postawić na średnim ogniu i doprowadzić do wrzenia. Zmniejszyć ogień i gotować, energicznie mieszając, aż cukier się całkowicie rozpuści. Zdjąć z ognia. Wmieszać ekstrakt waniliowy i masło orzechowe. Na koniec wsypać pokruszone płatki kukurydziane i wszystko razem dokładnie połączyć.
Foremkę 23x23 cm wyłożyć folią spożywczą, masę rozłożyć równomiernie. Przykryć od góry folią i wstawić na kilka godzin do lodówki. Gdy masa dobrze zastygnie – wyjąć całość z foremki i pokroić na kawałki.
Trzymać w lodówce.
Smacznego!

niedziela, 7 grudnia 2008

Gdański Festiwal Czekolady Anno Domini 2008

Dzisiaj wyjątkowo nie będzie o jedzeniu, choć pozostanę w klimacie okołokulinarnym. Do tego bardzo słodkim. :)
Baner III -go Festiwalu Czekoladowego dość niepozornie wisi pomiędzy arkadami wejściowymi do kultowego dla wszystkich Gdańszczan kina Neptun (niestety coraz mocniej już upadającego, jako wynik konkurencji multipleksów). Kilka razy przechodziłam tamtędy, zanim przejrzałam na oczy. ;-) Na wystawę postanowiłam zabrać swojego mega - czekolubnego (to po mamie ;-)) prawie 7-latka, modląc się w duchu, by nie przyszło jemu do głowy podskubywać wystawione czeko – rzeźby...;-)
Pierwsze wrażenie, po przekroczeniu historycznych już bramek, prowadzących do foyer kina to: ileż czekolady...!
Choć tak naprawdę, spodziewałam się dużo większego rozmachu w całym przedsięwzięciu. Tymczasem do konkursu wystawionych zostało kilkanaście rzeźb, za to każda zachwycała swą czekoladową posturą.
Kilka z nich możecie zobaczyć na zdjęciach. Wybaczcie proszę jakość fotek, ale nie zabrałam ze sobą statywu, a zastane na miejscu sztuczne światło nie sprzyjało fotkom „z ręki”.


Większość wystawionych rzeźb traktowała tematy związane z samym Gdańskiem, bowiem mottem tegorocznego konkursu było: „ Gdańsk – Genius Loci” (wg mitologii rzymskiej opiekuńcza siła) . I tak można było podziwiać tak znamienne dla mojego miasta symbole jak wspomnę tylko: Fontanna Neptuna, Pomnik Poległych Stoczniowców 1970 czyli słynne Trzy Krzyże, wieżę konkatedry Mariackiej (to nazwa utarta przez lata, ta właściwa to kościół Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny), spichlerze i kamienice gdańskie, a na czele ta z bardzo znaną turystom Bramą Mariacką, wieńczącą uroczą uliczkę o tej samej nazwie, , a nawet naturalnej wielkości popiersie samego Jana Heweliusza - gdańskiego astronoma.

Moje dziecko stało jak zaczarowane przy stanowisku młodej rzeźbiarki (zdjęcie powyżej), która jako jedyna pracowała przed zwiedzającymi „na żywo”. Pierwszy raz w życiu widziałam takiej wielkości sztabę (hehe, chciałoby się powiedzieć „złota”) prawdziwej, najprawdziwszej czekolady. :) My trafiliśmy na moment, gdy wielka bryła wciąż jeszcze była dość bezkształtna, choć spod dłuta rzeźbiarki spadały w wielkiej ilości czekoladowe kawałki. Finalne dzieło miało przedstawiać Gryfa i oczywiście również startować w czekoladowym konkursie.
Wracając do mojego zaczarowanego dziecka... Myślę, że bez trudu domyślacie się, dlaczego upatrzył sobie to robocze stanowisko...? Tak, tak! Rzeźbiarka zaproponowała jemu degustację czekolady. :) A tych „odpadów” było całe tysiące...leżały wszędzie... na stole roboczym, popakowane w kartonach, porozrzucane na podłodze wokół stanowiska pracy. Morze czekolady... Nawet ja pokusiłam się na kawałeczek. :)



Z banera reklamowego wynikało, że będzie można zapoznać się z historią czekolady w Gdańsku, ale muszę Wam powiedzieć, że tutaj organizatorzy nie bardzo się spisali. Poza trzema zdjęciami rycin wygrzebanymi w archiwach PAN-u, przedstawiającymi głównie bardzo ubogą reklamę dawnych firm produkujących czekoladę (a może to były reklamy samych dawnych wyrobów... niestety, bez należytego opisu trudno się domyśleć), oraz paletą opakowań słodkości współczesnych i tych z bardzo niedalekiej, bo zaledwie kilku- czy kilkunastoletniej przeszłości (oczywiście z gdańskich słodkich fabryk) – nie było nic więcej. Tu poczułam szalony niedosyt, zwłaszcza jeśli chodzi o te przedwojenne firmy, bo zwyczajnie brakowało informacji wyjaśniających , no choćby do kogo należały, w jakich latach istniały, co produkowały, itp.
Jedna z rycin „Fabryki czekolady” w Gdańsku posłużyła jako wzór do czekoladowej pracy konkursowej. A z samej ryciny możemy się dowiedzieć, że fabryka Czekolady mieściła się przy Długim Targu nr 4 i 5. Fotki obu widzicie powyżej.



Nie obyło się i bez degustacji czekoladowych słodkości, a do wyboru były wyroby ze znanej gdańskiej fabryki, oraz robionych na miejscu przez francuskiego mistrza cukiernictwa - migdałowych pralinek w polewie czekoladowej. Trochę szkoda, że mistrz nie prezentował na żywo całego procesu wyrobu słodkości, a ograniczył się jedynie do maczania w płynnej (i bosko wyglądającej) masie czekoladowej – gotowych kawałków marcepanu. ;-) Jednak trzeba przyznać, że pralinki były pyszne. :)

Podobno, na kinowym ekranie prezentowany był również film o arkanach kunsztu produkcji czekolady, którego jednak nie widziałam. O jego emisji dowiedziałam się niestety po fakcie, więc przyznaję, jestem zawiedziona...
Chyba przyjdzie mi na pocieszenie ponownie (nie zliczę, który już raz) obejrzeć film „Czekolada” z Juliette Binoche w roli głównej. ;-) A potem czekać rok na kolejny Festiwal w moim mieście.

czwartek, 4 grudnia 2008

Pierniczki z Bazylei

Okres przedświąteczny ma swoje prawa. ;-) W kuchni spod naszych dłoni rodzą się dania i słodkości, które na próżno szukać o innej porze roku. :) I tak jak na wiosenną Wielkanoc pieczemy baby i mazurki, tak zimą nie może zabraknąć pierników i pierniczków. Dlatego tak chętnie i z entuzjazmem przywitałam pierniczki z Bazylei (Basler Läckerli), prezentowane kilka dni temu przez Beę na blogu Moja kuchnia. Powiedzcie sami, czy można przejść obojętnie obok pierniczków Bey? Pełnych migdałów, kandyzowanych skórek pomarańczowych i mocno miodowych? Oczywiście, że nie można! Spróbujcie wyobrazić sobie ich zapach... :) Potraficie? No to powiem Wam, że pachną jeszcze ładniej niż najlepsze wyobrażenie! :)
Zachęcam, byście tak jak ja pokusili się o ich domową produkcję. Będą smakowały wszystkim lubiącym mocno miodowe wypieki.




Nie popełnijcie jednak błędu, który popełniłam ja i zastosujcie się do przepisu! Gdy tylko ciasto ostygnie – pokrójcie na porcje i po zakrzepnięciu lukru od razu schowajcie do zamykanej puszki. Inaczej stanie się tak jak u mnie (zostawiłam w otwartej blasze na całą noc) – pierniczki mocno stwardniały. Przyznaję, że trzeba było do nich mocnych zębów. Na szczęście, pierniki i pierniczki to wypieki, które dużo wybaczają. :) Mnie wybaczyły moje niedopatrzenie i choć trafiły do puszki z tak dużym opóźnieniem – to po nocy w niej spędzonej – pięknie zmiękły i nawet ciut ciągutkowe się zrobiły (ale nie tak jak krówki rzecz jasna ;-) ).
Pierniczki powinny być w całości polukrowane, jednak zważywszy na to, że to bardzo słodki wypiek, a do tego moja męska część rodziny za lukrem zasadniczo nie przepada, więc ograniczyłam się tylko do fantazyjnego lukrowego zdobienia (przyrządziłam niewielką ilość lukru cytrynowego).
Beatce z Mojej kuchni dziękuję za fajny przepis, a wszystkim, którzy jeszcze nie mieli okazji poczytać ciekawostek o pierniczkach z Bazylei – odsyłam na Jej bloga. :)





Basler Läckerli
cytuję za Beą z bloga Moja kuchnia

na ok. 50 sztuk
forma ok. 25cm x 35cm

150 g zmielonych migdałów
150 g kandyzowanej skórki pomarańczowej i cytrynowej *
1 łyżeczka cynamonu
1 łyżeczka przyprawy do piernika
350 g mąki
10 g sody (ok. 2 łyżeczek)
450 g miodu
130 g cukru (u mnie jasny trzcinowy)

+ cukier puder i sok z cytryny do przygotowania lukru

Miód i cukier podgrzewać w rondelku aż do całkowitego rozpuszczenia się cukru. Następnie gotować jeszcze ok. 2 minut, zdjąć z palnika i pozostawić masę do lekkiego przestudzenia.
Migdały wymieszać z drobno pokrojonymi skórkami i przyprawami. Mąkę wymieszać z sodą.
Do miodu dodać migdały i wymieszać; następnie partiami dodawać mąkę (uwaga, masa jest dosyć gęsta i ‘ciężka’). Po dokładnym wymieszaniu, przelać masę do formy wyłożonej papierem i rozsmarować na ok. 1 cm wysokości. Uwaga : jako, że ciasto jest mocno klejące, czynność ta nie należy do najłatwiejszych ;) Przykryć foremkę i zostawić ciasto na około godzinę.
Nagrzać piekarnik do160°- 170°C i piec Läckerli ok. 15 minut. Nie mogą być zbyt wypieczone, gdyż dodatkowo twardnieją stygnąc.
Z cukru pudru i soku z cytryny przygotowujemy dość gęsty lukier.
Po wyciągnięciu z piekarnika zostawiamy Leckerli na kilka minut do przestygnięcia, po czym kroimy na kwadraty (ok. 3 cm x 3 cm) i lukrujemy. Pozostawiamy je do całkowitego wystygnięcia i wyschnięcia lukru, układamy w hermetycznych pudełkach.


* dałam 200 g - nie mogłam się oprzeć tej pomarańczowej pokusie ;-)

poniedziałek, 1 grudnia 2008

Mus czekoladowo - pomarańczowy



Doprawdy, miniony weekend był intensywny. Co prawda obfitował w bardzo przyjemne rzeczy i sprawy, więc raczej nie przepracowałam się fizycznie, ale na zbyt wiele wolnego czasu nie narzekałam. ;-) Tym bardziej cieszę się, że Tatter z blogu Palce lizać, gospodyni kolejnej zabawy kulinarnej – zaproponowała Cytrusową Chwilkę (tylko chwilkę! :)). Dokładnie tyle, ile mogłam tym razem poświęcić czasu na smaczne co nieco (nawet wpis dokonuję na blogu dopiero dzisiaj, ze względu na niedobory czasowe w weekend). :) Jeśli o mnie chodzi, to nasza blogowa koleżanka, miała 'dobrego nosa”. ;-))
Szczęśliwie dobór repertuaru kulinarnego był tym razem dość prosty. Zadecydowały dwa czynniki: po pierwsze, musi być szybkie i łatwe w wykonaniu (a zatem jeśli o mnie chodzi, to nic nowego ;-)), a po drugie, jako składniki główne musi zawierać pomarańcze i czekoladę. Dlaczego akurat te dwa składniki? Bo to rewelacyjne połączenie! O czym miałam okazję się już wcześniej przekonać, a zupełnie niedawno, dzięki Bey z Mojej kuchni - mogłam sobie przypomnieć ten doskonały smak. :) Bea, obdarowała mnie absolutnie boską w smaku szwajcarską gorzką czekoladą, w której zatopione zostały kawałeczki kandyzowanej skórki pomarańczy. Nie skłamię, jeśli powiem, że to jedna z najlepszych czekolad jaką w życiu jadłam. Nie ma wątpliwości, że czekolada (dobra czekolada!) i pomarańcza bardzo się lubią. :)




Idąc tym śladem, przygotowałam mus czekoladowo – pomarańczowy, z przepisu zaczerpniętego ze wspominanej już przeze mnie wielokrotnie książki Michel'a Roux'a - „Jajka”. W wykonaniu nie ma żadnej filozofii, natomiast efekt końcowy ważny jest od jakości użytych składników (i znów, nie mogę sobie odmówić stwierdzenia, że podstawą jest naprawdę dobra czekolada). Ponieważ, jak zapewne już wiecie, uwielbiam ostre nuty, więc i ten deser postanowiłam nieco 'podrasować', używając gorzkiej czekolady Lindt z dodatkiem chilli. A ponieważ naprawdę nieczęsto trzymam się ściśle przepisów (taka moja niepokorna natura), to do masy musowej dodałam Cointreau – likier na bazie gorzkich skórek z pomarańczy.
Jak na mus przystało, deser ten jest niezwykle delikatny, puszysty, „miękki”, wręcz aksamitny. Pomarańcza jest doskonale wyczuwalna i w parze z czekoladą tworzą niezwykle przyjemne wrażenia smakowe. :)
Zapraszam na deser! Zapraszam na moją cytrusową chwilkę! :)




Mus czekoladowo – pomarańczowy
wg Michel'a Roux'a („Jajka”) - na 4 porcje

1 umyta pomarańcza
100 g cukru

Skrobakiem do cytrusów obieramy skórkę z pomarańczy tak, żeby powstały cienkie paseczki. Wkładamy je do rondelka, zalewamy zimną wodą (wody niewiele, tyle, żeby przykryć skórki) i doprowadzamy do wrzenia. Przelewamy wszystko na sitko, hartujemy skórki zimną wodą, odsączamy. Cały ten proces wykonujemy jeszcze dwukrotnie.
Po ostatnim hartowaniu, ponownie wkładamy skórki do rondelka, zalewamy 100 ml zimnej wody, dodajemy cukier. Doprowadzamy do wrzenia, po czym gotujemy ok. 1 minuty. Odstawiamy do ostygnięcia, a potem odsączamy z syropu. Odstawiamy.

150 g gorzkiej czekolady (55-70% miazgi kakaowej), połamanej na kawałki
2 żółtka
1 łyżka glukozy w płynie
2 łyżki ciepłej wody

Żółtka mieszamy z glukozą i ciepłą wodą.
Połamaną czekoladę wkładamy do miski i rozpuszczamy w kąpieli wodnej. Gdy czekolada się rozpuści, zdejmujemy miskę z garnka napełnionego wrzącą wodą. Wlewamy mieszaninę z żółtek i łączymy z płynną czekoladą.

150ml. śmietany kremówki (dałam 30%)
30g cukru pudru

W drugiej misce ubijamy śmietanę z cukrem pudrem, aż nabierze konsystencji kremu. Przekładamy do czekoladowej masy i bardzo delikatnie mieszamy.
1/3 musu rozkładamy do czterech niedużych pucharków, posypujemy 1/3 skórki pomarańczowej. Robimy jeszcze po dwie takie warstwy. Na wierzchu powinna znaleźć się skórka pomarańczowa.
Przed podaniem wkładamy do lodówki na min. 1 godzinę.
Smacznego!


Robiłam z połowy porcji. Trzeba przyznać, że są to dość niewielkie porcje, jeśli przyjąć że oryginalny przepis przewidziany jest na 4 pucharki (czy szklanki).
Jak pisałam wyżej, na etapie mieszania żółtek z płynną czekoladą – zamiast przepisowych 2 łyżek wody, dodałam 2 łyżeczki Cointreau.
Skórkę z pomarańczy (przygotowaną zgodnie z przepisem) podzieliłam na dwie części. Jedną z nich pozostawiłam w paseczkach do ozdoby pucharków, a drugą część drobno pokroiłam i wmieszałam do masy musowej.
Moja masa (być może, że za sprawą dodanego alkoholu) – dość nieoczekiwanie upłynniła się, gdy łączyłam część czekoladową z ubitą śmietaną. Jednak pobyt w lodówce z powrotem zestalił mus w puszystą całość.