niedziela, 26 grudnia 2010

piątek, 24 grudnia 2010

Świątecznie



Najlepsze życzenia,
spokojnych i radosnych Świąt,
rodzinnej atmosfery przy świątecznym stole,
zdrowia,
oraz wymarzonych prezentów
dla wszystkich stałych i niestałych
czytelników Pieprzu czy Wanilii. :)

poniedziałek, 20 grudnia 2010

Krajanka orzechowo – migdałowa. Ulubiona!

Po raz pierwszy upiekłam ją jakieś 6 lat temu. Za sprawką Dziuni.
Od tamtej pory na żadne inne ciasto świąteczne nie czekam z taką niecierpliwością jak właśnie na to.
Piernik, keks, czy strucla drożdżowa też musi się znaleźć obowiązkowo na stole, ale to właśnie krajanka z mocno orzechowym wnętrzem i marcepanową wkładką – podbiła na dobre moje serce (głównie kubki smakowe :)).
Szczerze polecam orzechowym maniakom. :) Tak naprawdę nie tylko na święta.
Tylko uwaga! Ta pyszota jest dość tłustym wypiekiem, więc nie jedzcie na raz zbyt wiele. ;-)



Krajanka orzechowo – migdałowa
wg przepisu Dziuni

Ciasto:
275 g mąki
250 g masła zmrożonego
200 g cukru pudru
1 łyzka cukru waniliowego
1/2 łyżeczki cynamonu
2 płaskie łyżeczki proszku do pieczenia
1 jajko
1 żółtko(białko do smarowania ciasta)
250 g orzechów laskowych-podpiec w piekarniku,usunąć skórki i zemleć

+150 g orzechów laskowych w całości bez skórki do ozdoby i
1 żółtko+3 łyżki śmietany słodkiej do posmarowania ciasta

Mąkę,masło starte na tarce i pozostałe składniki zagnieść na gładkie ciasto.Schłodzić w lodówce ok.1/2 godziny.

Masa marcepanowa:
200 g migdałów
200 g cukru pudru
1 białko
ew.1/2 olejku migdałowego
Można zastosować gotową masę marcepanową w ilości 300-400 g

Migdały zalać wrzątkiem,odstawić do namoczenia,zdjąć skórki,osuszyć w piekarniku nie przypiekając ich.Jak ostygną zemleć jak najdrobniej,wymieszać z cukrem pudrem i utrzeć z białkiem na jednolita masę. Schłodzić w lodówce.

Połowę ciasta rozwałkować na blaszce 30x40 cm wysmarowanej masłem.Posmarować rozmąconym białkiem i wyłożyć rozwałkowaną masę marcepanową.Posmarować masę białkiem i wyłożyć rozwałkowaną resztę ciasta.Posmarować ciasto żółtkiem rozmąconym ze śmietaną.Tępą stroną długiego noża naznaczyć kratkę 3x3 cm i w środku każdej położyć orzech laskowy.
Piec w nagrzanym wcześniej do 175 stopni piekarniku ok.20-30 minut.
Jeszcze gorące pokroić wzdłuż wcześniej naznaczonych linii.
Można zrobić tydzień przed spożyciem ale przechowywać najlepiej w puszce w chłodnym miejscu.
Smacznego!


A ponieważ święta już za pasem, chyba czas najwyższy na chatkę z piernika. :)
Pozdrawiam wszystkich przedświątecznie. :)

piątek, 17 grudnia 2010

Ciasteczka z nadzieniem mincemeat


Zaraz po upieczeniu, gdy były jeszcze lekko ciepłe – nie bardzo mi posmakowały. Wydawały mi się „za bardzo”. Za bardzo słodkie. Za bardzo bakaliowe. Za bardzo korzenne. Ale gdy spróbowałam je następnego dnia, trudno mi było nie wyciągnąć ręki po kolejną babeczkę. Ze zdziwieniem odkryłam, że ten świąteczny, angielski przysmak jest jak nasz rodzimy bigos. :D Najlepszy, gdy się „przegryzie”. :)


W sieci krąży całe mnóstwo przepisów na nadzienie mincemeat. Różnią się proporcjami, zestawem bakalii i przypraw. Mnie zaciekawiła receptura, która obok bakalii – przewiduje dodatek jabłka. W oryginale użyto odmiany Bramley, która w PL chyba nie jest znana. W każdym razie takiej jak dotąd nie spotkałam na targach, ani w sklepach. Wujek google dostarczył mi informacji, że ta odmiana jest nieco podobna do naszej antonówki. Ja użyłam jednak do wykonania nadzienia twardego i kwaskowego jabłka odmiany Ligol.
Dokonałam jeszcze jednej zmiany , wykorzystałam bowiem tradycyjne kruche ciasto na bazie masła. Gdy tymczasem w przepisach oryginalnych bardzo często przewija się ciasto kruche z dodatkiem smalcu.
Patrząc na długą listę składników w przepisie można by pomyśleć, że to skomplikowane i bardzo czasochłonne ciasteczka. Tak jednak nie jest. Tym bardziej, że nadzienie można przyrządzić dużo wcześniej i przechowywać zapasteryzowane w słoiczkach, albo bez pasteryzacji przez kilka dni w lodówce.



Nadzienie bakaliowe „Mincemeat”
inspirowane przepisem z Delicious

1 duże jabłko – użyłam twardego i kwaśnego Ligola (w oryginale mowa jest o angielskiej odmianie jabłek Bramley)
200 g rodzynek (pomieszałam sułtanki i królewskie)
75g suszonej porzeczki
75g suszonej żurawiny
50g kandyzowanej skórki z pomarańczy
50g kandyzowanej skórki z cytryny
ok. 50g orzechów (dałam laskowe)
100 ml rumu (lub brandy)
zest * + sok z 2 pomarańczy
zest + sok z 1 cytryny
2 łyżeczki przyprawy korzennej
½ łyżeczki utartego świeżo goździka
½ łyżeczki imbiru w proszku
½ łyżeczki utłuczonego kwiatu z muszkatałowca (ew. gałki muszkatałowej)
175g cukru brązowego (użyłam muscovado)

* zest = cieniutko zdjęta skórka z cytrusów

Jabłko obrać i zetrzeć na grubych oczkach tarki. Wszystkie składniki, oprócz cukru umieścić w większym garnku i gotować (mieszając od czasu do czasu) na małym ogniu ok. 30 min. lub do czasu, gdy cały płyn wyparuje. Uważać, by nie przywarło do garnka.
Zdjąć z ognia i od razu wsypać cukier. Wymieszać. Gorące włożyć do wysterylizowanych słoiczków. Zapasteryzować (preferuję metodę piekarnikową). Tak przygotowane można przechowywać w chłodnym miejscu ok. 6 m-cy.

Ciasteczka z mincemeat
(ok. 24 szt.)

Na nadzienie:
ok. 24 łyżki nadzienia „mincemeat”

Ciasto kruche:
250 g przesianej mąki
125g masła
125 g cukru pudru
1 żółtko
ok. 1-2 łyżeczki bardzo zimnej wody

Dodatkowo:
1-2 łyżki rozpuszczonego masła do smarowania foremek
mąka do oprószenia

Mąkę przesiać na stolnicę lub do misy robota, dodać masło pokrojone na małe kawałki. Rozcierać, aż utworzą się małe grudki. Dodać przesiany cukier puder – wymieszać, a następnie wbić żółtko jajka. Zagniatać, niezbyt długo, aż będzie gładkie. W razie gdyby ciasto było zbyt suche i nie chciało się zbić w kulę – dodać odrobinę zimnej wody.
Z ciasta uformować wałek o średnicy ok. 5 - 6cm, zawinąć w folię spożywczą. Wstawić do lodówki na min. ½ godziny.

Piekarnik rozgrzać do 190 st. C. Przygotować foremkę do „mince pies” (jest podobna do foremki mufinkowej, tyle, że wgłębienia są sporo płytsze). Jeśli takiej nie macie – proponuję użyć zamiennie dowolnych foremek do babeczek (tartaletek).
Wgłębienia foremek wysmarować rozpuszczonym masłem i oprószyć mąką.

Schłodzone ciasto kroić na plasterki ( u mnie grubości ok. 7-8 mm). Każdy plasterek rozwałkować dość cienko do wielkości odpowiadającej średnicy foremek. Wyłożyć foremki ciastem. Do każdego wgłębienia wkładać ok. 1 łyżki nadzienia „mincemeat”. Na wierzch układać kolejny cieniutki plasterek ciasta. Można też zamiast plasterka wycinać świąteczne gwiazdki. Górę ciasta lekko docisnąć placami, tak by brzegi skleiły się z ciastem dolnym.
Piec ok. 20min. aż ciasto się lekko zezłoci.
Ostudzone ciasteczka oprószyć cukrem pudrem.
Smacznego!

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Migdały i żurawina. Ciasto z kruszonką.


Nie za słodkie. Z lekkim posmakiem migdałowym. Kwaskowe dzięki śmietanie i przede wszystkim świeżej żurawinie.


Znalezione u Sweet Paul'a w Jego najnowszym świątecznym magazynie. Paul zaproponował ciasto w wersji z ekstraktem migdałowym. Ja zamiast niego użyłam migdałów. Podwójnie. :) Mielonych dałam do wnętrza ciasta, a płatki migdałowe wmieszałam do kruszonki.
Wspaniale smakowało z kubkiem cytrynowej herbaty.



Ciasto z migdałami, żurawiną i kruszonką
wg przepisu Sweet Paul'a z moimi zmianami

Kruszonka:
100g mąki
60g zimnego masła
80g (ok. ½ szkl.) jasnego cukru trzcinowego
50g płatków migdałowych
ok. ½ – 1 łyżeczka bardzo zimnej wody

Wszystkie składniki wrzucić do malaksera (lub jeśli robimy ręcznie to na stolnicę) i posiekać, aż do uzyskania kruszonki.
Gotową kruszonkę chłodzić min. 20-30 min. w lodówce.

Ciasto:
200g masła w pokojowej temperaturze
200g cukru (u mnie jasny trzcinowy)
3 jaja
1 łyżeczka ekstraktu waniliowego
300g mąki
50g mielonych migdałów
2 łyżeczki proszku do pieczenia
1 op. (200g) kwaśnej śmietany 18%
2 szkl. świeżych żurawin

Piekarnik rozgrzać do 180 st.C. Przygotować tortownicę o średnicy 25cm – wysmarować masłem i wysypać mąką.
Mąkę przesiać do oddzielnej miski wraz proszkiem do pieczenia.
Masło utrzeć mikserem wraz z cukrem na puszystą masę. Cały czas ucierając, dodawać po 1 jajku, oraz ekstrakt waniliowy.
Dalej miksując dodawać naprzemiennie po kilka łyżek mąki, oraz trochę śmietany – aż do wyczerpania składników. Na koniec wmieszać mielone migdały i świeżą żurawinę.
Wlać ciasto do tortownicy. Na wierzch wysypać równomierną warstwę schłodzonej kruszonki.
Wstawić do rozgrzanego piekarnika.
Po ok. 45 min. pieczenia – przykryć ciasto folią ALU. Piec pod przykryciem jeszcze ok. 15 min. (podany czas jest orientacyjny i może się różnić w zależności od pracy piekarnika ).
Patyczek włożony w środek ciasta powinien być suchy.
Ciasto wyjąć z formy po ostudzeniu.
Smacznego!

czwartek, 25 listopada 2010

Słodko – słone. Ciasteczka z masłem orzechowym.


Najbardziej lubię je za to, że łączą w sobie dwa smaki: słodki i słony.
Z pozoru może się wydawać, że oba naraz nie mogą dobrze smakować.
Tymczasem to jedno z ciekawszych połączeń.
Jedliście kiedyś lekko słone lody? Ja tak i były zaskakująco dobre.
A karmel wzbogacony szczyptą soli?
Te smaczne, bardzo kruche ciasteczka znikają u nas szybciej, niż bym sobie życzyła. Nie piekę ich zbyt często. Tylko wtedy gdy mamy fazę. :) Ale jak już ją mamy – to robię je nawet co drugi dzień. Aż do znudzenia...



Kruche ciasteczka z masłem orzechowym
na ok. 36 ciasteczek o średnicy 3cm

1 szkl. masła orzechowego (z kawałkami orzeszków lub zupełnie gładkiego)
125g masła w temperaturze pokojowej
230g cukru brązowego (u mnie jasny trzcinowy)
1 bardzo duże jajo
1 łyżeczka ekstraktu waniliowego
230g mąki – odrobinę mniej, jeśli jajko nie jest zbyt duże
1 łyżeczka sody oczyszczonej
szczypta soli

Piekarnik rozgrzać do temp. 180st.C.
Przygotować dużą blachę, wyłożoną papierem do pieczenia.
Mąkę, sodę oczyszczoną i sól przesiać do osobnej miski.
Masło orzechowe i masło zwykłe utrzeć z cukrem. Dodać jajko i ekstrakt waniliowy – dalej ucierać. Wsypać przesianą mąkę – połączyć dokładnie składniki.
Z ciasta ulepić kuleczki średnicy ok. 2,5 – 3cm (albo tak jak ja użyć maleńkiej gałkownicy). Kuleczki rozkładać na blasze, zachowując ok. 2 cm odstępy.
Piec ok. 12 – 15 min. aż ciasteczka zaczną się złocić. Ostudzić na kratce.
Smacznego!

piątek, 19 listopada 2010

Bzzz. Bzz. Bzz. Makaron. Na szybko. Na zielono.


Wchodzę do sklepu i nie mogę się oprzeć. Mam tendencję do kupowania zbyt wielu owoców i warzyw na raz. Wiem dokładnie, że będę gonić w piętkę, by zdążyć je zjeść, zanim staną się nieatrakcyjne. Wiem dokładnie, że byłoby rozsądniej kupić połowę tego, co włożyłam do koszyka. I co z tego, że wiem..., one tak na mnie patrzą i gadają. A ja mam w głowie co najmniej kilka pomysłów na smaczne coś.


A potem czekają, a ja mówię sobie: Jutro. Jutro zrobię. Jutro zużyję... Jutro ugotuję zupę. Albo coś. Jutro.
No i bęc! Znów zorientowałam się w ostatniej chwili. Dobrze, że dzisiaj. Dobrze, że nie jutro. Awokado jest już tak dojrzałe! Tak dojrzałe, że albo dzisiaj, albo wcale.
Bzzz. Bzzz. Bzzz. Smacznego. Dziękuję. Do następnego razu. Znów kupię za dużo.


Spaghetti z awokadowym pesto

1 porcja spaghetti

1 awokado
spora garść natki pietruszki
spora garść świeżych liści bazylii
mały ząbek czosnku*
sok z ok. ½ cytryny – ilość dozować do smaku
1 łyżeczka oliwy z oliwek extra vergine

oraz sól, pieprz do smaku
kawałek świeżej ostrej papryczki (o ile się lubi)

* na szczęście nie spodziewałam się gości :D W innym wypadku czosnek nie wleciałby do pesto. :)

Makaron ugotować al dente w w dużej ilości osolonej wody.
W czasie gdy makaron się gotuje – wrzucić (i wlać) do malaksera wszystkie składniki pesto (awokado, sok z cytryny, natkę pietruszki, bazylię, oliwę, czosnek). Zmiksować na gładko. Doprawić do smaku solą i pieprzem.
Odcedzić makaron i od razu wymieszać z pesto.
Podawać ciepłe.

piątek, 12 listopada 2010

Sałatka dla niejadka


Nie dla każdego. Nie mam co do tego żadnych złudzeń. Bo wiadomo jak jest z niejadkami. Tego nie, tamtego nie, a tamtego jeszcze długo długo nie... Ile trzeba się natrudzić, by niejadka nakłonić do zjedzenia czegoś sensownego (umówmy się, że frytek nie nazywamy sensownym jedzeniem) – wie tylko ten, kto ma własne dzieci.
Nie będę zanudzać o tym ile przeszłam ze swoimi dziećmi. Wolę przejść od razu do konkluzji, że zrobiliśmy i wciąż robimy ogromne postępy (wspominałam o tym niedawno).
Trudno opisać, jak bardzo cieszy, gdy dzieci jedzą ze smakiem.
Najbardziej smakują te dania, w przygotowaniu których niejadki mogą czynnie uczestniczyć.
Czasem wystarczy tylko mała pomoc w mieszaniu łyżką, a sałatka przybiera na atrakcji i smaku. :)



Sałatka ryżowa z tuńczykiem, o cytrynowej nucie
proporcje zasadniczo dowolne

dziki ryż – ugotowany na sypko (u mnie 1,5 szkl.)
tuńczyk w sosie własnym -odsączony
garść czarnych oliwek – pokrojone w plasterki
kilka kaparów
mała czerwona papryka (albo pomidor pozbawiony pestek) – pokrojony w kosteczkę
duuuuża garść posiekanej natki pietruszki
sok z cytryny
sól, pieprz do smaku

Wymieszać. Doprawić do smaku cytryną, solą i pieprzem. Najlepiej odstawić na kilka godzin, by smaki „przeszły”. Choć w wypadku niejadka, który wykazuje choć cień zainteresowania kolorową sałatką – lepiej kuć żelazo póki gorące i nie czekać ani chwili. :D

niedziela, 7 listopada 2010

Sen misia. Z drożdżówką w tle.


Marzy mi się sen zimowy. Taki dłuuugi, ciepły i żeby nikt mi nie przeszkadzał. Najchętniej aż do marca, a przynajmniej na cały szaro – bury listopad. Moja Babcia zwykła co roku mawiać: „jak przeżyję listopad, to będę żyła kolejny rok”. Kiedyś dziwiły mnie te słowa, ale obecnie coraz lepiej rozumiem ich sens.


Jeśli można mówić o listopadowym przesileniu, to ja takowe właśnie odczuwam. Poranki ciężkie. Kawa nie działa. W pracy niby jak zawsze, ale daje się zauważyć mniej energii, mniej śmiechu i żartów. Za to słychać coraz częściej: „ale mam lenia...”.
Przygotowanie obiadu okazuje się wyczynem na miarę olimpiady. Przy sztucznym oświetleniu trudniej zebrać myśli. Jakoś mi wszystko jedno czy podam rodzinie coś nowego, czy drugi raz z rzędu zjedzą to samo danie.


Po aparat sięgam niechętnie. Brak światła i ponurość ogólna powodują, że fotografowanie potraw wydaje mi się z góry skazane na niepowodzenie.
Pisać też mi się nie chce. Ostatecznie listopadowa niemoc nie jest wybiórcza i jak już przyszła, to rozpanoszyła się na dobre.
Odliczam dni do grudnia. Jak przeżyję listopad, to potem będzie już tylko lepiej. Jestem tego pewna.


Drożdżowe ślimaczki z gruszkami i cynamonem


ok. 230 - 250 ml mleka
2 jajka
100 g cukru
120 g masła w temp. pokojowej
szczypta soli
600g mąki
2 łyżeczki suchych drożdży

Nadzienie:
3 łyżki roztopionego masła
ok. ½ szkl. cukru trzcinowego
1-2 łyżki cynamonu
4 duże gruszki, dojrzałe, ale niezbyt miękkie
lukier (sok z cytryny + cukier puder)

Mleko lekko podgrzać, włożyć do mleka masło i rozpuścić. Ze wszystkich składników wyrobić miękkie, elastyczne ciasto. Miskę z ciastem przykryć folią spożywczą i pozostawić do wyrośnięcia (aż ciasto podwoi swoją objętość.).
Gruszki obrać, pokroić w kostkę. Cukier trzcinowy wymieszać z cynamonem.
Rozwałkować prostokąt o wymiarach około 40 x 25cm, posmarować rozpuszczonym masłem i posypać cukrem zmieszanym z cynamonem. Rozłożyć gruszki. Zwinąć ciasto jak roladę. Następnie pokroić delikatnie (aby się nie spłaszczyło) w plastry ok. 1,5 – 2 cm grubości i układać w wysmarowanej masłem formie, albo na blasze wyłożonej papierem do pieczenia. Można układać je blisko siebie, by w trakcie rośnięcia się połączyły (powstaną miękkie bułeczki „odrywane”) lub z większymi odstępami, by upiekły się z chrupkimi brzegami. Pozostawić do wyrośnięcia na ok. 30 - 60 min. Piec około 15 minut w temperaturze 190 st.C. Wystudzić i polukrować.
Smacznego!

wtorek, 26 października 2010

Pachnące małe co nieco z dynią w roli głównej


10 powodów, dla których uwielbiam dynię:

Po pierwsze: zdrowa (i to jak!).
Po drugie: pyszna (mega pyszna!).
Po trzecie: atrakcyjna wizualnie (słaby powód, ale prawdziwy :D)
Po czwarte: uniwersalna (jak kto lubi, na słodko i na słono).
Po piąte: lubi towarzystwo przypraw (a ja lubię przyprawy).
Po szóste: łatwa w obróbce (chociaż wybierania pestek nie lubię :D).
Po siódme: nie ma bardziej słonecznej zupy nad zupę dyniową
Po ósme: jest zdrowa i pyszna! (to już było? )
To nic! Bo po dziewiąte i dziesiąte: też jest zdrowa i pyszna! :)



Pomysł na dzisiejszą tartę znalazłam tutaj. Muszę przyznać, że sposób jej przygotowania w oryginale został niepotrzebnie przekombinowany. Za pierwszym razem przygotowałam ją zgodnie z przepisem, ale prawdę mówiąc wynik nieco mnie rozczarował. Co prawda nie jeśli chodzi o smak, ale strona wizualna pozostawiała wiele do życzenia. Wstępne gotowanie w wodzie, potem smażenie na oleju i na koniec pieczenie warzyw - spowodowało, że warzywa zamieniły się w bezkształtną masę. A ja lubię, gdy na talerzu potrawa wygląda zachęcająco. Dlatego za drugim razem zrobiłam po swojemu. Maksymalnie skróciłam obróbkę i wyszło o niebo lepiej. :)
To moja druga propozycja w tegorocznym Festiwalu Dyniowym.
Przepis podaję już po moich zmianach.


Zapiekana dynia i bataty na cieście francuskim
(na 4 niewielkie porcje)

250g dyni (najlepiej o suchym miąższu, np. Hokkaido)
250g batatów
1 czerwona cebula
8 pomidorków koktajlowych
1 łyżeczka kuminu w ziarnkach (ew. mielonego)
1 łyżeczka ziarenek kolendry (ew. mielonej)
½ – 1 suszonej papryczki peperoncino (ostre! można pominąć)
sól, pieprz (do smaku – u mnie po sporej szczypcie)
2 łyżki oliwy (u mnie olej z pestek winogron)
1 op. ciasta francuskiego

Piekarnik rozgrzać do 190 st.C. Przygotować 4 osobne niewielkie naczynka do zapiekania (wysmarować oliwą), lub dużą blachę wyłożoną papierem do pieczenia.
Dynię i bataty obrać ze skórki, pokroić w grubszą kostkę (np. 2x2cm). Czerwoną cebulę pokroić w ósemki (żeby cebula zbyt mocno się nie rozpadła nie należy odcinać wydłużonego końca). Pomidorki podzielić na połówki lub ćwiartki.
W moździerzu utrzeć razem ziarenka kolendry z kuminem i peperoncino.
Do większej miski wlać 1 łyżkę oliwy, wrzucić utarte przyprawy (trochę zostawić do dodatkowego posypania), sól, pieprz, oraz pokrojone bataty i dynię. Wszystko wymieszać.
Ciasto francuskie podzielić na 4 części i wyłożyć przygotowane naczynka lub ułożyć na blasze.
Na cieście ułożyć otoczone w oliwie i przyprawach dynię i bataty. Na wierzchu rozłożyć kawałki cebuli i pomidorki. Skropić z wierzchu pozostałą oliwą, oraz przyprawami.
Piec ok. 40 min. aż bataty i dynia zmiękną (można sprawdzić w trakcie pieczenia patyczkiem grillowym), a ciasto francuskie nabierze złocistego koloru.
Podawać ciepłe.
Smacznego!

sobota, 23 października 2010

Dynia - my love

Moje dzieci czasem mówią: „nie lubię, nie zjem”. Oczywiście rzecz dzieje się zanim spróbują choćby odrobinę.
Jak to nie lubisz? Zjedz trochę i wtedy porozmawiamy o tym czy ci smakuje, czy nie...
Bywa różne. Jednym razem uda się namówić na skosztowanie, innym nie. Ale jedno jest pewne: przełamaliśmy wiele kulinarnych barier. Całe mnóstwo pojedynczych składników i całych dań zostało oswojonych i polubionych.
Ja też niejedno oswoiłam. Ba! Pokochałam! Opowiadać mogłabym długo, ale dzisiaj wymienię tylko jedno słowo: dynia. :)
Śmiem twierdzić, że gdybym cztery lata temu nie dała się ponieść blogowej fali, zwanej Festiwal Dyniowy – dzisiaj nie mogłabym powiedzieć „dynia – my love”. A właściwie... dynia – my LOVE.
W tym roku po raz czwarty przyłączam się do Dyniowego Festiwalu, a po raz trzeci odbywa się on dzięki wielkiej miłośniczce dyni – Bey. :)


Przez tych kilka lat przekonałam się, że dynia jest tak uniwersalnym owocem, że można z niego wyczarować wiele, a może nawet wszystko. :) Gdzie by jej nie dodać, jak by nie przyprawić – zawsze zadziwi swoim smakiem.


Osobiście życzyłabym sobie, żeby na rodzimym rynku pojawiły się różne jej odmiany. Może niekoniecznie te tysiące, które rozsiane są po całym świecie, ale choćby kilkanaście... Tymczasem spoglądam na kolekcję Beatki i zazdroszczę niemiłosiernie... :)

Tegoroczny Festiwal Dyniowy rozpoczynam daniem z tajską nutką smakową. Polecam fanom ostrzejszych smaków. :)



Curry z dynią, batatami i kurczakiem

ok. 500 g wydrążonej dyni
1 batat
1 pierś z kurczaka
3 łyżki czerwonej soczewicy
ok. 700 ml bulionu drobiowego
½ szkl. zielonego groszku (użyłam mrożonego)
2 łyżki oleju (użyłam z pestek z winogron)
1 łyżeczka czerwonej pasty curry *
250 ml mleczka kokosowego
sól do smaku

Dynię i batata obrać ze skórki, pokroić w większą kostkę. Pierś kurczaka pokroić na kawałki.
W garnku rozgrzać olej. Wrzucić kawałki kurczaka, smażyć do momentu, aż mięso się zetnie. Dodać czerwoną pastę curry. Wymieszać i krótko przesmażyć (zacznie wydobywać się aromat pasty). Wrzucić batata, dynię i czerwoną soczewicę. Znów przemieszać. Zalać gorącym bulionem. Gotować ok. 20 min. aż warzywa zmiękną, a soczewica się rozpadnie. Zalać mleczkiem kokosowym. Zagotować. Wrzucić zielony groszek i gotować jeszcze ok. 3 min. Jeśli trzeba - doprawić do smaku solą.
Podawać gorące.
Smacznego!

* czerwona pasta curry często nazywana jest pastą „łagodną”, niemniej jak dla mnie jest piekielnie ostra. Użycie 1 łyżeczki pasty curry powoduje, że danie jest dość pikantne (jak na moje możliwości smakowe). Radzę więc stopniowo jej dodawać (np. Zacząć od ½ łyżeczki) i w miarę gotowania i próbowania - dodać więcej, jeśli uznamy, że wolimy danie ostrzejsze.

środa, 20 października 2010

Zimno – ciepło.


Poranki są ciężkie. Otwarcie oczu graniczy z cudem. Wysuwam stopę spod ciepłej pościeli. Nieprzyjemnie... Stopa wraca z powrotem skąd wyszła. Na straży mojego snu stoi Rafał i jego alarm w telefonie. Pobudka!!! Obecnie budzika szczerze nienawidzę. :D Nie to co latem...
Na wpół przytomna idę do kuchni. Śniadanie dla Kuby. Kuba wstawaj! Kuba marudzi, tak jak ja jeszcze przed chwilą. Jakoś się dziecku nie dziwię.
Zimowe kurtki, buty (raczej buciory) na grubych podeszwach, rękawiczki i czapki na głowach. Pierwszy łyk świeżego powietrza budzi nas na dobre. Ale chłodno... Szuramy nogami po liściach pokrytych szronem. Byle szybciej do szkoły, Byle szybciej do pracy.
To już zdecydowanie czas na gorące zupy, gęste gulasze, ciasta piernikowe, herbaty z miodem i cytryną...


A tymczasem od dzisiaj przez kilka dni poranki będą mniej dramatyczne. Choć przekornie wcale nie lepsze. Leczę w domu to czego nie doleczyłam porządnie w zeszłym tygodniu. Ciepło. Zimno. Dreszcze. Znów ciepło. Znów ziemno. Jesień Przeziębienie ma na imię.
Rozgrzewam się od środka.

Korzenny krem marchwiowy
inspirowany przepisem z magazynu „Kuchnia” 10/2010

500g marchwi
3 średnie cebule (użyłam czerwonych)
ok. 1cm świeżego imbiru
2 łyżki oliwy (użyłam z pestek winogron)
1 łyżeczka nasion kolendry
ok. 1,5 łyżeczki colombo (w oryginale jest curry)
ok. 1 litr gorącego bulionu
kawałek papryczki chili (opcjonalnie)
sól, pieprz do smaku

Marchew obrać i pokroić w grube plastry. Cebulę pokroić w kosteczkę. Imbir obrać i drobno utrzeć. Nasiona kolendry utrzeć drobno w moździeżu (ewentualnie zmielić).
Na rozgrzanej w garnku oliwie zeszklić poszatkowaną cebulę. Dodać colombo, kolendrę i świeży imbir . Mieszając smażyć ok. ½ min. Wrzucić pokrojoną marchew i zalać gorącym bulionem.
Gotować ok. 20 min. aż marchew zmięknie. Odstawić z ognia i zmiksować (najwygodniej blenderem typu żyrafa). Znów postawić na mały ognień. Posolić i popieprzyć do smaku. Doprawić drobno posiekaną papryczką chili. Zagotować.
Podawać z kleksem słodkiej śmietanki.
Smacznego!

sobota, 16 października 2010

Ciabatta na World Bread Day 2010



Chlebowa akcja Zorry World Bread Day działa na mnie jak magnes. Przyciąga już od kilku lat. Nawet wtedy, gdy ja znów oddalona jestem od domowego wypieku pieczywa o całe lata świetlne.
Zajrzałam do archiwum – ostatni chleb upiekłam 14 marca. :( A potem ciiiiisza. Od tamtej pory zdołałam uśmiercić moje oba zakwasy.
Na szczęście, w czasach gdy zakwasy miały się jeszcze świetnie i pracowały jak szalone – zasuszyłam ich nadmiar na czarną godzinę. Czarna godzina nadeszła. Stare – nowe zakwasy powolutku, leniwie sobie bąblują i nabierają mocy.





Tak sobie dumam, że może w długie jesienne, a zaraz i zimowe wieczory łatwiej będzie mi znaleźć pretekst i ochotę, by w domu poczuć smak gorącego chleba...
A tymczasem, na coroczny World Bread Day wybrałam wypiek bez zakwasu. Ciabatty.


Skorzystałam z przepisu znalezionego w Pracowni Wypieków Liski. Od siebie sypnęłam hojną ręką czarnymi oliwkami. Wyszły bardzo fajne, smaczne, z wielkimi dziurami ciabatki. Co prawda receptura nastręczyła mi trochę zgryzu, bo z podanych w przepisie proporcji wyszła mi... zupa, a Liska pisała, by nie dodawać mąki... Nie posłuchałam. Dodałam prawie szklankę, a ciasto ciągle było baaardzo luźne... O końcowym wałkowaniu nie było mowy. O formowaniu bułeczek – też. Rzucałam więc na blachę dość niekształtne placki. :) Udało się, a ja z dziką przyjemnością przyłączam się akcji Zorry. :)

Thanks Zorra!



Ciabatta
/na podstawie przepisu Daniela Leadera/
cytuję za Liską z Pracowni Wypieków

Czas:
Biga 9-17 h (najlepiej przygotować ją wieczorem, przed pójściem spać)
Wyrabianie ciasta: 15-18 minut
Fermentacja: 3-4 h
Wyrastanie bułeczek: 30-40 minut
Pieczenie: 12-20 minut

Biga:

1/3 szklanki wody
1/2 łyżeczki drożdży instant
2/3 szklanki mąki

Wszystkie składniki wymieszać drewnianą łyżką. Przykryć folią i odstawić na 9-17 h.

Następnie dodać:

1 i 3/4 szklanki wody
2 łyżeczki drożdży instant
3 i 1/4 szklanki mąki pszennej, najlepiej chlebowej (typ 850) *
1,5 łyżeczki soli

* u mnie potrzebne było o 1 szkl. mąki więcej

Wszystkie składniki wyrabiamy - najłatwiej przy pomocy miksera z hakiem. Na tym etapie nie należy dosypywać więcej mąki - ciasto w miarę wyrabiania, robi się bardziej elastyczne i sprężyste.
Po wyrobieniu, ciasto przykrywamy ściereczką i zostawiamy na 3-4 godziny do fermentacji.
Ciasto przekładamy na wysypaną mąką stolnicę, rękami formujemy prostokąt o wymiarach 25 x 30 cm. Posypujemy mąką i ostrym nożem lub nożem do pizzy dzielimy ciasto na kwadraty o boku 5 cm. Przekładamy je na blachę wyłożoną papierem do pieczenia. Posypujemy mąką. Na tym etapie ciasto przypomina placki, ale w gorącym piekarniku dobrze wyrośnie.
Odstawiamy do wyrośnięcia na 30-40 minut.


Piekarnik nagrzewamy do temperatury 230 st C.
Wstawiamy bułeczki, na dno piekarnika wysypujemy kostki lodu (lub spryskujemy wodą ścianki piekarnika, by powstała para) i pieczemy ok. 12-20 minut. (wszystko zależy od wielkości bułek - po 12 minutach należy sprawdzać ich stopień zarumienienia).

czwartek, 14 października 2010

Spaghetti, za które dałabym się pokroić...

...na szczęście nie ma takiej potrzeby, bo jego wykonanie jest banalne i nie zajmuje więcej czasu, niż potrzeba go na ugotowanie makaronu. :)


O tym, że jestem makaroniarą, zapewne wspominałam nie raz.
Prawda jest dość okrutna, ziemniaki mogłyby dla mnie nie istnieć. Z małym wyjątkiem, te młode jednak są pysznym kąskiem i uwielbiam je w formie pieczonej z ziołami, albo ugotowane na parze i okraszone pachnącym koperkiem. Potem zasadniczo mogłabym na kolejny rok o nich zapomnieć.
Ale już makaron to zupełnie inna bajka... Choćby miał być jedzony codziennie (oczywiście nie jest) – nie możliwe jest bym się nim przejadła. Wielbię praktycznie każdy rodzaj, z dowolnymi dodatkami, a nawet praktycznie bez nich. Takie na przykład spaghetti z oliwą z oliwek, czosnkiem i pieprzem, albo papryczką chili... Mmmm...niebo w gębie...
Jest jednak taka wersja, która w mojej (bardzo) subiektywnej ocenie bije wszystko na głowę. Wersja, dla której dałabym się pokroić, która sprawia, że rozpływam się z każdym kęsem, choć jest najprostsza z najprostszych. Robię ją tak często, jak to tylko możliwe. Często tylko dla siebie, bo rodzina domaga się urozmaicenia w menu, a ja mogłabym na okrągło żywić się tym samym spaghetti. :D
Słodkie pomidorki, najlepszej jakości oliwa, ząbek czosnku, ocet balsamiczny, parmezan (albo jeszcze lepiej pecorino) i świeża bazylia. I pieprz. Dużo pieprzu.
Tak prezentuje się mój makaronowy raj. Moja delicja. Crème de la crème.


Przy okazji dziękuję za wszystkie pozostawione życzenia zdrowia. :) Donoszę, że jest już prawie dobrze (gardło coraz mniej dokucza) i dzisiaj stęskniona udałam się do pracy. :)
Koleżanki z pracy domagały się usilnie, bym nie zapomniała o nich wspomnieć, więc uwaga: macham Wam dziewczyny (Dexterowi też) i donoszę, że do tej pory śmieje mi się gęba na myśl o naszym dzisiejszym, mrocznym temacie wiodącym. :D Buźka!




Spaghetti z pomidorami i octem balsamicznym

1 porcja spaghetti (polecam użycie miarki do spaghetti, fajna rzecz)
kilka sztuk pomidorków koktajlowych (najlepiej mocno dojrzałych, słodkich)
1 łyżeczka dobrej jakości octu balsamicznego
ok. 2 łyżki oliwy z oliwek
ząbek czosnku
sól, pieprz do smaku
garść świeżo utartego parmezanu lub pecorino
garść porwanych liści bazylii

Spaghetti gotować w garnku z osoloną wodą.
W tym czasie pomidorki pokroić na połówki. Włożyć do miseczki, odrobinę posolić (bardzo delikatnie!), wlać ocet balsamiczny i wymieszać.
Utrzeć drobno parmezan lub pecorino.
Gdy spaghetti będzie już al dente – wlać na rozgrzaną patelnię oliwę i od razu wycisnąć ząbek czosnku. Przemieszać i smażyć na niewielkim ogniu bardzo krótką chwilkę (dosłownie 15-20 sek.), tylko tyle, żeby czosnek się delikatnie zeszklił i zaczął wydawać zapach (absolutnie nie dopuścić do tego, by zaczął łapać kolor). Od razu zdjąć z ognia, wrzucić odcedzony makaron. Popieprzyć, sypnąć parmezanem i wlać pomidorki wraz z balsamicznym sokiem. Wszystko wymieszać. Posypać świeżymi listkami bazylii.
Podawać od razu.
Smacznego!

niedziela, 10 października 2010

Herbatka, książka i ciasto lekko imbirowe


Gdyby mniej huczało mi w głowie – pewnie naskrobałabym ze dwa słowa o tym i owym. Tymczasem jesienne przeziębienie najwyraźniej mnie dopadło, więc pozwolę sobie dzisiaj na zerowy wysiłek.
Czytam fajną książkę i zamierzam właśnie jej się oddać. Jak lenistwo, to lenistwo. A takie z wciągającą lekturą , pod ciepłym kocem i kubkiem herbaty z imbirem, cytryną i miodem – to dopiero przyjemność... Jasne, byłaby większa, gdyby z nosa nie leciało... ;-)
Idę zdrowieć.
Pozdrawiam wszystkich chorych! Zdrowych też. :D


Ciasto z gruszkami i papają

200g masła w temp. pokojowej
200g cukru brązowego
4 jaja w temp. pokojowej
2 łyżki syropu imbirowego (niekoniecznie)
300g mąki
szczypta soli
2 łyżeczki proszku do pieczenia

1 gruszka – obrana ze skórki i pokrojona na ósemki
½ owocu papai – obranego i pokrojonego np. W większą kostkę

Piekarnik rozgrzać do temperatury 190 st. C. Przygotować okrągłą foremkę o średnicy 25cm – wysmarować masłem i osypać odrobiną mąki.
Mąkę przesiać do miski wraz z proszkiem do pieczenia i szczyptą soli.
W misie utrzeć masło z cukrem. Cały czas ucierając dodawać po 1 jajku, a następnie stopniowo dosypywać mąkę. Wlać syrop imbirowy – wymieszać.
Foremkę wypełnić ciastem. Owoce (gruszki i papaję) ułożyć na wierzchu ciasta. Wstawić foremkę do piekarnika. Piec ok. 45 min. Patyczek włożony w środek ciasta powinien być suchy.
Ciasto studzić na kratce.
Opcjonalnie polać lukrem.
Smacznego!

czwartek, 30 września 2010

Co nowego? Dzisiaj tarta. :)


To już niemal norma, że koleżanki z pracy co kilka dni pytają: „Gosia, masz już coś nowego na blogu?”. Po czym słychać „klik, klik, klik” i zaraz na wszystkich monitorach wyświetla się ten sam widok. :D
„Gooosia, znów nic nie ma?!”.
Ano nie ma. Bo nie ma czasu.
„Gooosia, a kiedy będą zdjęcia z wakacji?”.
Ano nie będzie, bo nie ma czasu. :D
Chwilę po tym rozlega się narzekanie Doris: „O raaany, ale jestem głodna...!” Naturalnie rozmowa w mgnieniu oka schodzi na temat jedzenia: co kto ma dzisiaj na śniadanie (pudełek śniadaniowych u nas w kuchni pod dostatkiem stoi, do wyboru – do koloru :D), co będzie dzisiaj na obiad, co Pamelcia przygotowała na ostatnią pidżama party dla swoich przyjaciółek, co dobrego mama Doris przywiozła w słoikach, czy Dexter znów podjadł batonika Kasi i czy ktoś dzisiaj biegnie do „Justynki” po drożdżówki, albo do „Aldka” po bagietkę czosnkową. :D
Notabene, gdyby tak przeprowadzić u nas w pracowni obserwacje powiązane ze statystykami, niechybnie by się okazało, że nasz zespół albo je, albo rozmawia o jedzeniu. :D
Taki nasz narodowy, pracowy sport... :)


Dzisiaj obiecałam koleżankom kolejny prosty pomysł na tartę. Zatem voila!
Szybka, bo na kupnym, gotowym cieście francuskim. Ciekawa w smaku, bo łączy słony smak sera pleśniowego i prosciutto ze słodkimi świeżymi figami. A do tego po prostu atrakcyjna wizualnie. :)



Tarta z figami, prosciutto i gorgonzolą
4 porcje

1 op. ciasta francuskiego (ok. 300g)
4 świeże fioletowe figi
100g łagodnej gorgonzoli, albo innego miękkiego sera pleśniowego
8 dużych plasterków cieniutko pokrojonej szynki parmeńskiej
kilka gałązek świeżego tymianku

Piekarnik rozgrzać do temp. 180 st.C.
Ciasto francuskie podzielić na 4 prostokąty. Na każdej porcji wykonać nożem niezbyt głębokie nacięcie (aby nie przeciąć ciasta na wylot) wzdłuż wszystkich boków – powstanie rodzaj rantu. Ułożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia.
Gorgonzolę pokruszyć i rozsypać na przygotowanym cieście francuskim. Szynkę parmeńską pokroić na wstążki i fantazyjnie porozkładać na prostokątach ciasta. Figi pokroić na plasterki grubości ok. 2-3mm i poukładać na szynce. Przybrać świeżym tymiankiem.
Piec ok. 20 min. W tym czasie brzegi ciasta urosną i lekko się zezłocą.
Podawać na ciepło.
Smacznego!