niedziela, 28 lutego 2010

Chleb Kalamata. Weekendowa Piekarnia #64.



Z własnej ciekawości zajrzałam do swoich historycznych już wpisów w zakładce „Pieczywo”. Prawda jest naga. Przez całe trzy miesiące w moim domu nie roznosił się zapach gorącego chleba...
Czy mi żal? Tak. Czy mi brakuje? Tak. Czy się poprawi? Nie wiem...

A tymczasem, zajrzałam do Weekendowej Piekarni, a tam zmiany, zmiany, zmiany... Jedne przykre (Alu, jestem pełna podziwu, że przez tak długi okres dawałaś radę sama jedna prowadzić to całe przedsięwzięcie :**). Inne radosne, bo WP znalazła nowe Opiekunki (Tili, Gospodarna Narzeczono – niech w Gospodarnym Szczęściu nie zabraknie nigdy chleba! )...
Nowe Gospodynie zaproponowały na ten tydzień chleb Kalamata, którym WP debiutowała blisko 1,5 roku temu. Wtedy nie dane mi było go piec, ale tym razem się udało.
I tak oto znów zapachniało w mojej kuchni. :)
Co mogę powiedzieć o samym chlebie? Prosty, nie sprawiający kłopotów wychowawczych :), bardzo smaczny i puszysty. W mojej wersji bez rozmarynu. Mój krzaczek rozmarynu nie przetrzymał trudów zimy, a nowego nie udało mi się kupić.
Ten chleb, nic poza masłem nie potrzebuje. Zawarty wewnątrz ser i oliwki dają wystarczająco dużo smaku. Dooobre. Bardzo dobre. :)




Chleb Kalamata
(2 bochenki)

Składniki:
71 g zakwasu pszennego 100% hydracji
510 g zakwasu pszennego 166 % hydracji
113-114 g mleka skondensowanego niesłodzonego
113-114 g wody
14 g oleju
600 g maki chlebowej pszennej
15 g soli
oraz :
ser żółty, oliwki i świeży rozmaryn

Przygotowanie:
Wszystkie składniki bez soli wymieszać ręcznie czy za pomocą robota kuchennego przez ok. 2-3 minuty. Zostawić do autolizy od 20 do 60 minut. Po tym czasie dodać sól – jeśli jest miałka wsypać bezpośrednio do ciasta, jeśli gruba warto ją rozpuścić w odrobinie wody (wodę ująć z puli przeznaczonej na chleb). Zagnieść ponownie wg przepisu ok. 3 minut (ale Tatter doradzała, żeby ten czas przedłużyć o kilka minut). Zagniecione ciasto przełożyć do miski, a miskę schować do foliowej torebki. Ciasto zostawić do rośnięcia na 6 godzin, co godzinę ciasto złożyć, czyli w sumie 5 razy.

Wyrośnięte ciasto podzielić na 2 części *, zostawić na 10 minut. Rozpłaszczyć pierwszą część na prostokąt, drugą będzie się rozpłaszczać 30 minut później, chodzi o to, żeby później w tym samym czasie nie trzeba było piec wszystkich chlebów na raz. Rozpłaszczone ciasto posypać pokrojonym serem w kostkę, pokrojonymi oliwkami i igiełkami świeżego rozmarynu. Zwinąć tak jak roladę, bardzo ścisło. Końce zawinąć pod spód. Zostawić do wyrośnięcia na 2 godziny między ściereczkami.

Piec rozgrzać z kamieniem do pieczenia do 250 stopni Celsjusza. Wyrośnięty chleb przełożyć na łopatę, lekko rozciągnąć w szerz, a wierzch podociskać palcami. Przełożyć chleb na kamień, zmniejszyć temperaturę do 200-210 stopni C i piec z parą ok. 30 minut .Tak samo postąpić z drugim chlebkiem. Wystudzić na kratce.


* nie dzieliłam na 2 części. Upiekłam jako jeden duży bochenek.

środa, 24 lutego 2010

Makaroniki kawowe z czekoladą. Lutowa Weekendowa Cukiernia.


Prawdę mówiąc, nie wierzyłam własnym oczom. Nie wierzyłam, że się udały! E tam! Pewnie, że nie idealnie (prawdę mówiąc były dość krzywe :D), ale że w ogóle „coś” wyszło! :D I dało się zlepić, i smakowało fajnie, i było chrupiące na zewnątrz, a lekko ciągnące w środku.
A muszę Wam powiedzieć, że moje pierwsze makaronikowe doświadczenie było zgoła odmienne. Miało miejsce rok temu (a może już i dłużej) i zakończyło się wielką porażką. Mega porażką! To co wówczas wyjęłam z piekarnika trudno było nazwać „czymkolwiek”. To nie tylko nie były makaroniki, to w ogóle było NIC. :D Dodam, że surowe nic. :D Sprawa się wyjaśniła po kilku dniach, przy kolejnym włączeniu piekarnika. Był zimny jak tafla lodu... W tym momencie spłynęło na mnie olśnienie... Mój piekarnik raczył był paść trupem, właśnie wtedy, gdy makaroniki weń siedziały. Co za pech! Złośliwość rzeczy martwych, prawda? Ale mnie ta nieudana próba skutecznie wyleczyła z makaroników. :D Jestem pewna, że niechęć trwałaby do dzisiaj (a pewnie i jeszcze dłużej), gdyby nie makaronikowe szaleństwo, które ostatnio wybuchło pełną siłą. :)
Macarons here, macarons there, macarons everywhere... :)
Kuszą, nęcą, namawiają... :) A do tego jeszcze i Lutowa Weekendowa Cukiernia, w której gospodyni Olcik też makaroniki proponuje, wybierając przepis Felluni... :)
No to niech już będą. :) Zostałam pokonana przez małe kawowe ciasteczka, wypełnione czekoladą (w mojej wersji gorzką). Pyszne były. A najwięcej zjadła ich Majeczka. :D




Kawowe makaroniki z czekoladą
przepis wg Felluni z bloga Bezglutenowa babeczka

Składniki:
makaroniki:
100g białek (mniej więcej 3)
40g drobnego cukru
200g cukru pudru
120g mielonych migdałów
1 łyżka kawy mielonej lub rozpuszczalnej

krem czekoladowy:
100g czekolady
kilka łyżek śmietanki lub oleju, jeśli musimy unikać nabiału
ewentualnie cukier do smaku (bez przesady, makaroniki są dość słodkie, pasuje więc do nich krem nieco bardziej wytrawny)
ewentualnie trochę rumu lub pasującego likieru

Przygotowanie:
Makaroniki: białka trzeba rozdzielić przynajmniej dzień wcześniej. Trzymamy je przykryte w lodówce i wyjmujemy nieco wcześniej przed przygotowaniem makaroników, tak aby były mniej więcej w temperaturze pokojowej. Podobno to nie żadna magia tylko wtedy nieco wysychają i efekt końcowy jest lepszy. Niektóre przepisy przewidują nawet dodanie nieco białek sproszkowanych ale nie próbowałam bo nie mam tego specyfiku.

Migdały trzeba zmielić razem z kawą i cukrem pudrem w malakserze na drobny proszek.

Białka ubić na dość sztywną pianę, dodać drobny cukier i jeszcze chwilę ubijać. Piana ma być sztywna ale nie ma się rwać (to właściwie ogólna zasada odnośnie ubijania piany z białek).
Teraz będzie najważniejszy krok dla makaroników. Do piany wsypujemy migdały zmielone z kawą i cukrem pudrem i mieszamy wszystko razem łyżką. Mieszana substancja będzie robiła się coraz rzadsza, trzeba uchwycić właściwy moment. Musi być na tyle rzadka, żeby makaroniki się nieco rozpłynęły, ale nie aż tak by były płaskie jak opłatki. Można sprawdzać wykładając trochę masy na talerzyk. Jeśli po wstrząśnięciu talerzykiem masa rozpłynie się na równiutkie, ale wypukłe kółko to jest ok, a jak trzyma krzywy kształt to mieszamy jeszcze 2-3 razy. Jeśli się rozpływa za szybko to jest za późno i zaczynamy od nowa. Moje, jak widać na zdjęciu, są nieco krzywe, zbyt grube a te małe wzgórza od końcówki do szprycowania nie znikły całkiem. To wszystko oznacza, że powinnam jeszcze zakręcić łyżką 2 razy :).

Można nakładać makaroniki łyżeczką ale łatwiej to zrobić z rękawa cukierniczego. Jeśli nie mamy to bierzemy torebkę ze sztywnej folii i ucinamy jeden róg, też będzie dobrze. Można również zwinąć nieco pergaminu w tytkę. Końcówka do szprycowania musi być okrągła i dość szeroka (mniej więcej 1cm średnicy), jeśli takiej nie mamy to nie bierzemy żadnej tylko szprycujemy wprost z rękawa.
Na blachę wyłożoną pergaminem nakładamy okrągłe ciasteczka o średnicy około 3 cm w odstępach około 2-3cm. Jak skończymy to trzeba uderzyć blachą płasko w stół, tak aby makaroniki się nieco rozpłynęły. Z tej proporcji wyjdą 2 blachy ciasteczek.

Odstawiamy przygotowane blachy na około godzinę do obeschnięcia. Nagrzewamy piekarnik do 160°C, wstawiamy ciasteczka i pieczemy przez jakieś 15 minut. Potem wyjmujemy i odstawiamy do wystygnięcia. Dopiero potem odklejamy je od papieru (ciepłe mogą się rozwarstwić).

Krem czekoladowy: czekoladę roztapiamy w kąpieli wodnej razem ze śmietanką lub olejem. Można dodać rum lub likier, wymieszać aż krem będzie gładki i odstawić do przestygnięcia.

Nakładać odrobinę czekolady na ciasteczka i sklejać je parami. W międzyczasie można zaparzyć kawy lub herbaty, tak aby nie tracić czasu jak już będą gotowe.

Uwagi: zamiast kawy można użyć kakao, zielonej herbaty lub innych sproszkowanych substancji smakowych. Często dodaje się też barwniki spożywcze dla uzyskania pojechanych kolorów makaroników, przy czym one również powinny być w proszku a nie w płynie, żeby nie rozcieńczać masy makaronikowej. Nadziewamy ulubionym kremem, zazwyczaj pasującym kolorystycznie i smakowo do ciasteczek.

niedziela, 21 lutego 2010

Sernikobrownies. Czekoladowy Weekend.



Na Czekoladowy Weekend w tym roku czekałam tyleż niecierpliwie, co ze strachem. Niecierpliwie, bo to druga - po dyniowym – moja ulubiona kulinarna, blogowa zabawa, w której uczestniczę co roku, od pierwszego jej wydania. :) Ze strachem, bo czekoladzie kompletnie nie potrafię się oprzeć. A jakiś czas temu powzięłam stanowczą decyzję – ograniczamy! :D Każdy czekoladowy łasuch wie jak ciężkie to zadanie. :D Bo powiedzieć sobie „ograniczamy” to jedno, a nie podjadać (niemal automatycznie, jak robot) – to drugie. ;-) Zwłaszcza w pracy odczuwam dotkliwą pokusę, z tej prostej przyczyny, że tam zawsze są dostępne czekoladowe słodkości – wprost na wyciągnięcie ręki...
Wybór przepisu na tegoroczny Czekoladowy Weekend okazał się dość prosty. Zaniechałam wertowania książek, w których zapewne znów znalazłabym tyle propozycji, że stanęłabym przed odwiecznym problemem: być czy mieć... :D Zaufałam pierwszej myśli, jaka zaświtała w głowie. Przepis czekał już od jakiegoś czasu i zapewne większość z Was, czytających, pamięta go doskonale, bowiem pojawił się u Eli na blogu My best food.
Na swym koncie mam już niejedno upieczone sernikobrownies. To było kolejne, na które miałam ogromną ochotę. Jest przepis, jest okazja... :)

A dla Bey ślę podziękowania za bardzo smaczną wspólną zabawę. :) I choć skromnie, tylko jednym przepisem – z radością do Czekoladowego Weekendu dołączam. :)




Cheescakebrownie
cytuję za Elą z bloga My best food , z moim dodatkiem polewy toffi

masa czekoladowa:
- 5 jajek
- 100g cukru trzcinowego (najlepiej pudru)
- 200g masła
- 250g czekolady
- 120g mąki

Czekoladę i masło rozpuścić w kąpieli wodnej i przestudzić. Jajka ubić z cukrem, dodać rozpuszczone czekoladę i masło i zmiksować. Na koniec dodać
przesianą mąkę, wymieszać i przelać do foremki wyłożonej papierem do pieczenia.

masa serowa:
- 500g sera twarogowego zmielonego (albo 300g philadelphii i 200g ricotty)
- 2 żółtka
- łyżka ekstraktu z wanilii
- 4 łyżki cukru pudru
- 2 łyżki maizeny (lub skrobi ziemniaczanej)

Wszystkie składniki krótko zmiksować. Masę serową wyłożyć na masę czekoladową. Najlepiej w postaci kleksów *. Wtedy trzonkiem drewnianej łyżki , połaczyć delikatnie obie masy. Piec przez ok. 25-30 minut w temperaturze 180 stopni **. Schłodzić przez noc w lodowce.

polewa butterscotsch:
- 40 g masła
- 50 g śmietanki kremowej (36 lub 30%)
- 50g cukru trzcinowego (dałam pół na pół jasnego i ciemnego)
- szczypta soli

Wszystkie składniki umieszczamy w niewielkim rondelku. Stawiamy na niezbyt dużym ogniu. Od momentu, gdy cukier się rozpuści – gotujemy na małym ogniu, bardzo często mieszając, aż sos zgęstnieje (powinien uzyskać konsystencję gęstej śmietany). Zdejmujemy z ognia i trochę studzimy. Polewamy ciasto.


Moje uwagi do przepisu:

* masa serowa była bardzo płynna i było jej dużo (chyba nawet za dużo); nakładanie kleksów stało się zwyczajnie niemożliwe. Masa serowa rozlewała się i nie było żadnych szans na jej ujarzmienie. Ale to oczywiście tylko „kosmetyczna” sprawa.


* piekłam 30 minut i oczywiście po fakcie doszłam do wniosku, że 25 min. zdecydowanie by wystarczyło. W każdym razie to byłby czas optymalny dla mojego niesfornego piekarnika.

* do oryginalnego przepisu dodałam "coś" własnego, a mianowicie bardzo pyszną polewę buttersotch o lekkim smaku toffi.

środa, 17 lutego 2010

Fasolka. Czarne oczko.


Gdybym tak miała dostęp do fasolek wszystkich smaków... :) TYCH fasolek! Gdybym je miała, to zdecydowanie nie chciałabym natrafić na te, które na tak długie lata zapadły w pamięci profesora Albusa Dumbledora *. :D Mnie marzy się fasolka o smaku... zupy buraczkowej mojej Babci... :) Taaak..., nie inaczej... Pozostaje to jednak w sferze marzeń tyleż dziwnych, co nierealnych.
Co do fasol wszelakich, które nie pozostają li tylko fikcją literacką, ale są na wskroś prawdziwe – to darzę je szczególnym uwielbieniem. :)
Po pierwsze: choć to zabrzmi pewnie dziwacznie, wizualnie mi się podobają. :D Do tego lubię „przesiewać” je przez palce. Najchętniej z wysoka, tak by spadając rozbiegały się na wszystkie strony. Jak koraliki nieopacznie zerwane ze sznurka...
Po drugie: fasolki kupuję, nie wiedząc co i kiedy z nich ugotuję. Moja Babcia zwykła mawiać, że spiżarnia bez fasoli to jak żołnierz bez karabinu. Podobnie rzecz miała się z ryżem, mąką i cukrem. Pionierski zestaw, który pozwoli przetrwać w razie kryzysu. Nie dziwi to jeśli wziąć pod uwagę, że Babcia przeżyła czas wojny.
Przechowuję w kuchennej szafce kilka woreczków różnych fasolowych odmian. Wspomnę choćby o: adzuki, czarnej, czerwonej (Red Kidney), fasoli „Jaś”, czarnym oczku.
Zwykle działam po prostu pod wpływem impulsu. Wyjmuję fasolkę, namaczam, pozostawiam na noc, a następnego dnia otwieram lodówkę i zastanawiam się co dorzucić do fasolowego kociołka. Takim sposobem za każdym razem pachnie i smakuje inaczej. Tym razem było zimowo. Tym razem było tak...


* Podejrzewam, że wszyscy znają najsłynniejszego w świecie profesora. Jeśli go nie znasz, to oznaczać może tylko jedno..., niechybnie jesteś Mugolem. :D





Gulasz z fasoli „czarne oczko” z mięsnymi kuleczkami

200g suchej fasoli „czarne oczko” - namoczyć w wodzie na całą noc
2 łyżki oliwy
1 średni por
1 mała cebula
1-2 ząbki czosnku
1 łyżeczka cząbru suszonego
1 łyżeczka słodkiej papryki w proszku
szczypta papryczki z Espelette (opcjonalnie)
ok. 700 ml dobrej jakości przecieru pomodorowego (albo pulpy pomidorowej)
sól, pieprz do smaku
garść posztakowanej natki pietruszki

Fasolkę gotować w wodzie z namaczania, aż będzie prawie miękka.
Por i cebulę drobno pokroić. Wrzucić do garnka z grubszym dnem z rozgrzaną oliwą. Smażyć na niewielkim ogniu, aż się ładnie zeszklą. Dodać przetarty czosnek, cząber, słodką paprykę, papryczkę z Espelette i jeszcze bardzo króciutko przesmażyć, mieszając. Dodać ugotowaną i odcedzoną fasolkę, i pomidorowy przecier. Zagotować. Doprawić do smaku solą i pieprzem. Gotować na małym ogniu pod przykryciem, aż fasolka zupełnie zmięknie (ale się nie rozgotuje!).


Mięsne kuleczki

250g mielonego mięsa drobiowego (u mnie z indyka)
½ świeżej lub lekko czerstwej bułeczki pszennej mocno rozdrobnionej (np. malakserem)
duża garść poszatkowanej natki pietruszki

Wszystkie składniki dobrze wymieszać. Uformować kuleczki wielkości małego orzecha włoskiego. Wrzucić do garnka z wrzącą, osoloną wodą. Od momentu ponownego zawrzenia wody – gotować ok. 5 min. Wyjąć gotowe kuleczki z wody i przełożyć do fasolowego gulaszu.
Dodać sporą garść natki pietruszki. Wymieszać.
Podawać gorące.
Smacznego!

czwartek, 11 lutego 2010

Zamiast pączków... ;-)


Być może poprawnie politycznie by było, by w Tłusty Czwartek na blogu pojawiły się pączki lub chrusty (vel faworki), ale o poprawności będzie przy innej okazji. Bo jeśli chodzi o Tłusty Czwartek – to ja, moi drodzy, nie smażę ani jednych, ani drugich. Wyobrażam sobie całą wielką miskę zapełnioną po brzegi pączkami, które zjadamy jeden po drugim, aż dosięgamy dna... Milion kalorii i ból brzucha. :D To tylko wizja, ale dość realna. :D Prawda jest taka, że pączki wprost uwielbiam i właśnie z tego powodu zdecydowanie wybieram pączka z cukierni (może mniej smaczny, niż domowy), bo kupuję jednego! :D Ok... w tym roku były dwa, jeden w pracy i drugi w domu... ;-)
A Wy? Ciekawa jestem ile „tłustości” dzisiaj zaliczyliście? :-D Było rozsądnie, czy rozpustnie? :)


Tak więc nie będzie dzisiaj przepisów na moje ulubione faworki, ani na ulubione pączki, bo po prostu takich nie posiadam (obawiam się jednak, że ciągle wszystko przede mną ;-). Zamiast tego, chciałam polecić pyszne ciasto, o dość mocnej imbirowej nucie smakowej. Przepis na wilgotną imbirową babkę znalazłam na blogu Liski. I powiadam Wam: szczypało w język i znikało z talerzy w oka mgnieniu. :)


Wilgotna babka imbirowa z bakaliami
cytuję za Liską z bloga White Plate

125 g masła
100 g drobnego cukru (najlepiej brązowego)
2 jajka
1/4 szkl płynnego miodu, melasy lub syropu klonowego
230 g mąki
1,5 łyżeczki proszku do pieczenia
1/2 łyżeczki sody
3 łyżeczki imbiru w proszku
1 łyżeczka cynamonu
3/4 szklanki mleka
30 g imbiru kandyzowanego (opcjonalnie, ale warto!) - do kupienia w delikatesach i sklepach z herbatą

300 g bakalii (skórka cytrynowa, skórka pomarańczowa, suszone żurawiny, rodzynki, śliwki, etc)
1 łyżka alkoholu


Przygotowanie:

Bakalie wsypujemy do miski i zalewamy gorącą wodą z alkoholem. Odstawiamy na czas przygotowania ciasta.

W misce ucieramy masło z cukrem. Dodajemy po 1 jajku, następnie miód/syrop klonowy.

W drugiej misce mieszamy mąkę, proszek do pieczenia, sodę, cynamon, imbir.

Do utartego masła dodajemy na przemian suche składniki i mleko. Miksujemy.

Bakalie odsączamy na sicie. Pozwalamy im lekko przeschnąć.

Formę do babki o średnicy 25 cm smarujemy dokładnie masłem i wysypujemy mąką.

Do masy dodajemy bakalie (opcjonalnie można je przesypać 1 łyżką mąki) i imbir kandyzowany. Dokładnie mieszamy łyżką. Wlewamy do formy.
Piekarnik nagrzewamy do 180 st C. Wstawiamy babkę i pieczemy 50 minut.
Po upieczeniu należy zostawic babkę w formie na ok. 10-15 minut i dopiero wtedy wyjąż na talerz.
Posypujemy cukrem pudrem lub lukrujemy.

piątek, 5 lutego 2010

Curry z batatów i kurczaka


To był tydzień... aaa psik!
Tydzień pod znakiem kataru, chusteczek, czerwonego nosa i załzawionych oczu.
Gorąca herbata, miód i cytryna powróciły do łask.
I gruby sweter wyszedł z szafy, mimo że w domu przyjemnie cieplutko.
Zapewne powinnam wejść do łóżka i zająć się „nic nierobieniem”, ale należę do tej grupy ludzi, którzy leżeniem się męczą. :D Więc robiłam wszystko, by się nie zmęczyć. Niestety tym razem, niewiele to miało wspólnego z kuchnią. Oczywiście do czasu... :D Zbyt długa niebytność w kuchni - jak wiadomo - jest niezdrowa. :D


A więc rozgrzewamy się!
Bataty i groszek.
Kurczak i soczewica.
Pasta curry i mleczko kokosowe.
Na słodko, na pikantnie..., pożywnie i pysznie.
Prawdę mówiąc żałuję, że nie było dokładki.
Ale nie żałuję, że od poniedziałku w końcu wracam do codziennych obowiązków. :)



Curry z batatów i kurczaka.
Inspirowane przepisem z BBC Good Food

2 łyżki oleju (używam z pestek z winogron)
2 piersi z kurczaka, pokrojone w kostkę (lub paseczki)
2 średniej wielkości bataty, pokrojone w dużą kostkę
ok. 1 łyżeczka czerwonej pasty curry (ilość dozować do własnego smaku)
4 łyżki czerwonej soczewicy
250 - 300 ml bulionu z kurczaka lub warzywnego
400 ml mleczka kokosowego
ok. 150g mrożonego zielonego groszku
garść natki kolendry

Do garnka z rozgrzanym olejem – wrzucić pokrojone mięso kurczaka. Smażyć 2-3 min., aż mięso lekko zetnie się z wszystkich stron. Dodać bataty i czerwoną pastę curry – mieszając smażyć 1-2 min. Wsypać czerwoną soczewicę i znów smażyć ok. 1 min. Zalać całość bulionem - zagotować, a następnie dodać mleczko kokosowe i gotować jeszcze przez kilka minut, aż soczewica i bataty zmiękną, a sos trochę się zredukuje. W razie potrzeby doprawić do smaku jeszcze pastą curry, albo solą.
Wsypać mrożony groszek, znów zagotować i pozostawić na ogniu jeszcze ok. 3 min. Zdjąć z ognia, posypać poszatkowaną natką kolendry.
Smacznego!