wtorek, 30 sierpnia 2011

Łosoś z kutra i kilka słów o oliwnej przesyłce


Wspominałam w ostatnim wpisie, że w ramach weekendowego odpoczynku udam się na dłuuugi spacer, by przegonić różne takie pracowe stresy. I pewnie właśnie tak by się skończyło, gdyby nie fakt, że pogoda cudownie dopisała i spontanicznie wyjechaliśmy za miasto. Wcale nie daleko. Nad Wisłę, blisko ujścia rzeki do morza. W sympatycznych okolicznościach przyrody rodzinnie rozłożyliśmy się z grillem, a gromadka dzieci chlapała się w dmuchanym baseniku (notabene, woda w Wiśle ma tak paskudny, bury kolor, że strach stopę weń włożyć; dzieci dostąpiły zatem zaszczytu pluskania się w wodzie mineralnej :D).
Skutkiem poniekąd ubocznym naszego nadwiślańskiego wypadu stal się zakup świeżutkiej ryby. Świeższej już się nie da, bo prosto z łodzi, którą rybacy właśnie co wracali z połowu. Ledwo dobili do brzegu, a męska część naszego grona już wybierała co piękniejszą sztukę łososia bałtyckiego. 4-kilogramowy okaz przyjechał z nami do domu. Mnóstwo pysznego rybiego mięsa! Ale uczta!


Zbaczając na chwilę z tematu rybnego...
Jakiś czas temu otrzymałam bardzo sympatyczną przesyłkę od Monini. Spodziewałam się w niej oliwy z oliwek – sztandarowego (jak sądziłam) produktu firmy. Tymczasem spotkała mnie niespodzianka, bo oprócz znanych mi już oliw extra vergine (klasycznej i smakowej), z kartonu wyjęłam ocet balsamiczny, olej ryżowy i... coś jeszcze...
Z wszystkich produktów chętnie korzystam w kuchni i nie boję się ich polecić. Olej ryżowy używałam po raz pierwszy i od razu go polubiłam za jego subtelny smak. Dodatkowy atut: nadaje się zarówno do spożycia na zimno, jak i do smażenia czy pieczenia. Zwłaszcza to ostatnie wykorzystuję nader chętnie.
W kwestii wspomnianego wyżej „czegoś”, powiem tylko tyle, że moje dłonie pokochały go od pierwszego razu. :) Mówię o największej niespodziance, jaką sprawiła mi Monini – krem z wyciągiem oliwy z oliwek. Jest wspaniały!




Wracając z powrotem do łososia. Kawałek po prostu upiekłam. Porcje ryby skropione olejem ryżowym, doprawione tymiankiem - zawinęłam wraz z pomidorami i cukinią w papier do pieczenia. Pomidory puściły podczas pieczenia sporo soku, dzięki czemu ryba wyszła bardzo aromatyczna i soczysta. Pyszny obiad mieliśmy! Co by nie powiedzieć - świeża ryba „od rybaka” smakuje o niebo lepiej, niż ta sklepowa o niewiadomym czasie „leżakowania” w lodówce...
Pozostała część łososia została potraktowana grubą warstwą morskiej soli. Za 2-3 dni opłuczę ją, a skruszone mięso pokroję w cieniutkie plasterki i zaleję olejem (zapewne właśnie ryżowym, nadaje się do tego idealnie). To przysmak mojego męża. Ja osobiście jednak wolę rybę nieco mniej surową. :)



Łosoś w papilotach z pomidorami i cukinią
(2 porcje)

2 porcje łososia (mogą być dzwonki lub tuszki)
1 średnia cukinia lub 2 małe
1-2 pomidory żółte (u mnie odmiana lima)
1-2 pomidory czerwone (u mnie odmiana lima)
kilka gałązek świeżego tymianku
ok. 2 łyżeczki delikatnego w smaku oleju roślinnego do pieczenia (użyłam olej ryżowy Monini)
sól gruboziarnista (u mnie Maldon)
pieprz
opcjonalnie 1- 2 łyżeczki oliwy z oliwek (użyłam oliwę extra vergine „garlic &chili” Monini)
1 cytryna

Piekarnik nagrzać do temp. 180st.C (grzałki góra - dół). Przygotować 2 duże arkusze papieru do pieczenia.
Łososia umyć, osuszyć i delikatnie posolić. Warzywa umyć i osuszyć. Pomidory pokroić w ćwiartki (wyciąć stwardniałe fragmenty gniazda nasiennego). Cukinię pokroić w plasterki.
Na środek każdego arkusza układać warstwami: plasterki cukinii – porcję łososia – plasterki cukinii – ćwiartki kolorowych pomidorów. Z wierzchu ponownie delikatnie posolić, popieprzyć, ułożyć gałązki tymianku i skropić olejem roślinnym, nadającym się do pieczenia. Boki papieru poskładać do środka, w taki sposób, by powstały zamknięte paczuszki (papiloty).
Włożyć do nagrzanego piekarnika i piec ok. 20 min. Po tym czasie można papiloty otworzyć i przez kolejnych ok. 5 min. podpiekać (na ten czas włączyłam funkcję górnego opiekacza).
Wyjąć z piekarnika. Bezpośrednio przed podaniem skropić oliwą extra virgine i sokiem z cytryny.
Smacznego!

piątek, 26 sierpnia 2011

Jak dobrze, że już piątek wieczorem...


Nie tak znów często mówię głośno, że cieszę się z nadejścia weekendu. Zwykle gęba mi się śmieje równie szeroko w poranne poniedziałki, co i w pozostałe dni tygodnia. Tak samo dobrze mi w pracy, jak i w domu z rodziną. Ale mijający właśnie tydzień pracy był dla mnie szczególnie stresujący i z ulgą zamknęłam za drzwiami pracowni wszystkie ważne i niecierpiące zwłoki sprawy.


Myśl o dwóch dniach odpoczynku trzyma mnie na nogach. Mam zamiar robić tylko to co sprawia mi przyjemność. Pójdę na długi spacer, zabiorę aparat i nie poświęcę ani jednej chwili sprawom, które wprawiają mnie w zły nastrój.
Baterie zaczynam ładować już dzisiaj. W poniedziałek znów będę jak nowo narodzona.
Wszystkim tu zaglądającym życzę miłego odpoczynku, dużo słońca i ani jednej kropli deszczu! :)


Babeczki jogurtowe z malinami i białą czekoladą
12 babeczek z formy mufinkowej

2 jaja
150g cukru
1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
150g jogurtu greckiego
200 ml oleju roślinnego
200g mąki
1 łyżeczka proszku do pieczenia
½ łyżeczka sody oczyszczonej
100g białej czekolady
ok. ½ pojemniczka malin (po 3-4 szt. na 1 babeczkę)

Piekarnik (grzałki góra – dół) rozgrzać do temp. 180 st.C. Foremkę muffinkową wyłożyć papierowymi papilotkami.
Mąkę przesiać do oddzielnej miski wraz z proszkiem do pieczenia i sodą oczyszczoną.
Czekoladę połamać lub posiekać nożem na niewielką kostkę.
Oddzielić żółtka jaj od białek. Białka ubić na sztywną pianę.
Żółtka utrzeć z cukrem. Dodawać kolejno olej roślinny, jogurt, oraz ekstrakt waniliowy.
Nie przerywając ucierania – dodawać po trochę mąki i czekoladę.
Na koniec włożyć całą pianę i bardzo delikatnie wymieszać masę.
Wlewać ciasto do ok. 2/3 wysokości foremek. Do każdej babeczki powtykać po 3-4 maliny.
Piec ok. 25 - 30 min. Patyczek włożony w środek babeczki powinien być suchy.
Pozostawić przez kilka minut (do odparowania) w foremce, a potem wyjąć babeczki i w samych papilotkach dostudzać na kratce.
Smacznego!

niedziela, 21 sierpnia 2011

Morele i migdały


Morele tego lata mają u nas duże wzięcie. Które notabene wcale nie przekłada się na morelowe wypieki. Znikają w sporych ilościach świeże i to zanim zdążę pomyśleć o innym przeznaczeniu dla nich. Maja wprost nie daje mi szansy na kulinarne poczynania i owoce zjada aż miło! Podczas toskańskich wojaży domagała się ich równie często co ukochanych lodów. :) A i powrocie do domu – fascynacja szczęśliwie nie maleje.


Tym razem jednak mając na uwadze, że to ostatnie morelowe chwile na straganach – zdecydowana byłam na szybką utylizację i to najlepiej w ukryciu. Oczywiście plan nie mógł się powieść, bowiem Pszczółka równie mocno lubi kręcić się po kuchni, co jej mama. :) Na szczęście zakupy były z przewidzianym zapasem, więc starczyło i do brzuszka, i do foremki.


A ciasto przygotowałam z rodzaju tych, co w środku więcej mielonych migdałów mają, niż mąki. Jest dość tłuste, ale jednocześnie raczej kruche. Lepiej jeść je na talerzyku, bo złapane w rękę może się rozpaść.
Upiekłam w podłużnej, wysokiej foremce, ale post factum uważam, że lepszym pomysłem jest użycie foremki na przykład kwadratowej i niższej. Niski wypiek łatwiej będzie kroić i mniej będzie okruchowych strat.



Ciasto migdałowe z morelami i tymiankiem
(na foremkę prostokątną 30x11cm lub kwadratową 20x20cm)

150g masła w temperaturze pokojowej
150g cukru
2 bardzo duże jaja (lub 3 mniejsze) w temperaturze pokojowej

170g mąki
200g mielonych (obranych) migdałów
1 łyżeczka proszku do pieczenia
ok. 1 łyżeczki świeżych listków tymianku
garść płatków migdałowych (do posypania wierzchu ciasta)
ok. 500g moreli

Przygotować foremkę, wysmarować masłem i oprószyć odrobiną mąki, lub wyłożyć papierem do pieczenia. Piekarnik nagrzać do temperatury 180 st.C.
Morele umyć, osuszyć, przekrajać na pół i wypestkować.
Mąkę przesiać wraz z proszkiem do pieczenia do osobnego naczynia.
Masło utrzeć z cukrem na gładką, puszystą masę. Cały czas ucierając, dodawać po jednym jajku, a następnie stopniowo dodawać przesianą mąkę. Na koniec wmieszać mielone migdały i listki tymianku.
Wlać masę do foremki. Połówki moreli wtykać dość gęsto w ciasto. Z wierzchu posypać płatkami migdałów.
W przypadku użycia foremki wąskiej i wysokiej – piec ok. 60 min. Jeśli używamy foremki 20x20 czas pieczenia powinien być krótszy (ok. 40 min.).
W obu przypadkach należy przed wyjęciem z pieca włożyć w środek ciasta patyczek i sprawdzić czy jest suchy.

środa, 17 sierpnia 2011

Letni deser kremowy z owocami


Jak trudno wraca się do zwykłej codzienności po urlopowym lenistwie – wie na pewno każdy. Może gdybym urlopów i wyjazdów doświadczała kilka razy do roku – z większą łatwością przechodziłabym z jednego stanu ducha do drugiego.


Tymczasem nie ma lekko, do następnego wypoczynku daleko, daleko... i chciałam tego, czy nie – do zwykłego cyklu dnia na nowo trzeba się było przyzwyczajać. Początki trudne były nie tylko w pracy, w domu też łapałam się li tylko szybkich i niezbędnych prac.


Podobnie było w kuchni. Byle po najniższej linii oporu, byle bez większego wysiłku, wliczając w to, ku uciesze dzieci - obiady „wyjściowe” na mieście (ale również u Babci, która jak wieść niesie robi najlepsze "schaboszczaki":)). Ale nawet, gdy taki leń pourlopowy człowieka trzyma w garści – to jakoś trzeba zrekompensować sobie różne takie niedogodności. I to najlepiej w postaci słodkości. No niestety! Gotować się nie chce, ale na słodkie nijak ochota odejść nie zamierza. :)


Przygotowując ten deser, zdecydowanie się nie napracowałam. Tak naprawdę wystarczy pomachać kilka razy łyżką i krem gotowy. Już kiedyś pokazywałam na niego przepis (a sam pomysł na krem bez dodatku jajek pochodzi stąd) . Tym razem to tylko mała powtórka z nową aranżacją smaków. Nic wielkiego, ale jaka przyjemność... :)




Kremowy deser z czerwoną porzeczką i borówką amerykańską
(na 5 porcji – np. szklanki pojemności 200ml)

500g mascarpone
ok. 2/3 puszki zagęszczonego mleka skondensowanego (u mnie mleko z Gostynia, 1 puszka = 533g)

oraz dodatkowo:
drobno otarta skórka z 1 cytryny
sok z ½ cytryny
1 łyżka limoncello

kilka biszkopcików savoiardi
ok. 200g borówki amerykańskiej
ok. 200 g czerwonej porzeczki

Mascarpone, mleko zagęszczone, limoncello, sok i skórkę z cytryny – włożyć do miski i mieszać ręcznie lub robotem na wolnych obrotach, aż do połączenia składników.
Przygotować szklaneczki lub inne naczynka. Napełniać warstwami: pokruszone biszkopciki savoiardi - krem – owoce – krem – owoce (albo w dowolnej innej kombinacji).
Owinąć naczynka folią spożywczą i schować do lodówki na min. 2-3 godziny do schłodzenia (a najlepiej na całą noc).
Smacznego!

sobota, 13 sierpnia 2011

Toskania - notki wakacyjne. cz.6 (i ostatnia)

na targu w Montepulciano

Dzień 10

Wiatr dął przeraźliwie przez całą noc, a ja dzięki temu prawie nie zmrużyłam oka. Skoro świt jestem na nogach. Za oknem już cisza. Przecieram oczy ze zdumienia i zastanawiam się czy to co widzę, to omamy jakieś, czy rzeczywiście na trawie przed domem skacze... dudek. Najprawdziwszy. Długi dziób, grzebień na główce. Naiwna, miotam się z aparatem, przepinam zwykły obiektyw na tele z nadzieją, że zdążę. Nie zdążyłam! I tyle go widziałam.
Skoro już wybiegłam z aparatem, to nie wracam. Robię obchód, zaliczając wszystkie ścieżki, krzaki, a nawet chwasty. Tu pstryknę, tam pstryknę, a głównie gonię za motylami (one też jakieś ranne ptaszki). Tyle ich tutaj, co i jaszczurek – zatrzęsienie. Ganiam więc aż do śniadania. Nazwijmy to porannym joggingiem.:D

na targu w Montepulciano

Dalszych wyjazdów dzisiaj nie będzie. Zostajemy na miejscu, by pobyczyć się na basenie.
Korzystamy jedynie z faktu, że w Montepulciano odbywa się mercato. To dla mnie już ostatnia okazja, by nacieszyć oko lokalnym kolorytem targowisk. Fajnie jest tak snuć się między straganami i podglądać co chętnie kupują mieszkańcy. Nieodmiennie zachwycają mnie wielkie udźce surowej, podsuszanej szynki parmeńskiej. Nie jestem wielką fanką wędlin, ale te włoskie naprawdę są świetne. Prosciutto – wiadomo, wspaniała klasyka, ale i tutejsze salami (w wielu odmianach) są po prostu przepyszne. Najbardziej smakuje nam chyba finocchiona – odmiana salami, do której dodawany jest owoc kopru włoskiego.

na targu w Montepulciano

Sery to osobna bajka i dostaję zawrotu głowy od ilości wystawianych krążków. Trochę kosztuję różnych odmian pecorino. Różnice w smaku są wyczuwalne. Mnie najbardziej zachwycają ostre w smaku i mocno dojrzałe.
Na straganach warzywnych królują melony i pomidory. Dużo też brzoskwiń i moreli. Niestety brakuje pomidorów suszonych na słońcu. Domyślam się, że te zeszłoroczne „wyszły”, a na tegoroczne trzeba jeszcze poczekać. Na szczęście wcześniej dokonałam stosownych zapasów. Powinny wystarczyć na kilka najbliższych miesięcy. :)
Na odchodne zahaczamy o stoisko z wszelakimi morskimi stworami. Oprócz świeżych, oferują również smażone na bieżąco na miejscu. Bierzemy po trochę różności: krewetek, krążki kalmarów i „pączusie” z kwiatów cukinii. Chrupiemy od razu, póki gorące, wędrując sobie uliczkami miasteczka.
Zupełnie nie rozumiem, dlaczego nie mieszkam tutaj na stałe... Mogłabym się przyzwyczaić nawet do upałów... :D


Dzień 11

Od samego rana chłodniej. Nie żeby od razu zimno, ale w stosunku do ostatnich upałów, 25 st. wydaje się dawać rześką przyjemność. :D
Na śniadanie skubiemy tutejsze wędliny. Zagryzamy domowymi konfiturami z pigwy i śliwek, którymi wraz ze słoiczkiem swojskiego miodu - obdarował nas Paolo - właściciel „naszego” Il Casalone. Paolo, sprawił nam jeszcze inną przyjemność – w dniu naszego zameldowania – wywiesił polską flagę na wjeździe do gospodarstwa. :) Strasznie było nam miło, gdy to odkryliśmy. :) Powiewa przez cały czas naszego pobytu, w towarzystwie flagi włoskiej i francuskiej.

kościół Tempio di San Baggio

Plany na dzisiejszy dzień są jakby to powiedzieć... „bezplanowe”. Co nam dzień przyniesie – to weźmiemy.
W związku z powyższym bezplanowo wyruszamy niemal po sąsiedzku do kościoła Tempio di San Baggio, który wypatrzyłam już na początku pobytu, ale chyba był zbyt blisko, bo ciągle nie było okazji by o niego zahaczyć.

zabudowania przy kościele Tempio di San Baggio

San Baggio, leży poniżej murów Montepulciano, trochę jakby na przedmieściach miasteczka. Ze wszech stron otoczony zielenią. Prowadzi do niego dość długa, cyprysowa aleja. Fajny to widok, na końcu alei wyłania się kościelna wieża, która swą strzelistością i kształtem, trochę jak ten cyprys wygląda. :)
Wnętrze kościoła przepiękne, mocno rozrzeźbione, dość mroczne przy tym. Cisza taka, że aż w uszach dzwoni...

Chianciano Terme

Znów bez większego planu wsiadamy w auto i jedziemy do pobliskiego Chianciano Terme, o którym wiemy tylko tyle, że słynie ze swoich źródeł termalnych. No i rzeczywiście, turystów tutaj wprost zatrzęsienie, a co krok - wejście do jakiegoś hotelu, czy innego dobrodziejstwa typu spa. Nie bardzo nam się tu podoba. Trochę się kręcimy, ale nie zbyt długo i uciekamy z tego ścisku.
Na parkingu odkrywam drzewa piniowe, a pod nimi całe mnóstwo brązowych, twardych łupinek. I to pełnych! Zupełnie nie mam pojęcia kiedy szyszki piniowej sosny dojrzewają, nie wiem więc czy te orzeszki tutaj są świeże, czy może leżą od dawna. Rozgniatamy więc kilka na próbę i wewnątrz śmieją się do nas piękne pinole. :) Nazbieraliśmy pokaźny woreczek orzeszków. :)

tereny Val di Chiana - na horyzoncie góra Amiata

Wracamy do Montepulciano i odbijamy w przypadkową drogę w kierunku góry Amiata, której wysoki szczyt każdego dnia widzę na horyzoncie z naszego Il Casalone. Wokół widoki fantastyczne, chyba piękniejsze, niż wszystko co do tej pory przyszło nam tutaj oglądać. Jak okiem sięgnąć z wszystkich stron falują wzgórza pokryte dywanem pól. Okolica wprost zjawiskowa. A Amiata rośnie i rośnie. Żałuję, że nie zajechaliśmy bliżej... Może przy kolejnej toskańskiej podróży...

po lewej: owoce morza smażone w głębokim tłuszczu; po prawej: małże w sosie pomidorowo - winnym

Na ostatnią kolację wybieramy Il Povo w Montepulciano. Kuba wolałby znów zjeść u „pana Ciastka” (to jego autorska nazwa Fattorii Pulcino, w której tak pysznie karmią), ale ja mam ochotę na owoce morza, a w Pulcino ich nie serwują. Tutaj za to jest ich sporo, pod różną postacią. Decyduję się na muszle / małże w sosie pomidorowo – winnym. Rafał tym razem stawia jednak na mięso i wybiera stek z sosem balsamicznym ze świeżą rukolą. Co do dzieci, wolę przemilczeć, bo u nich repertuar jest nudy aż do bólu. Do kompletu dorzucamy jeszcze maleńkie gnocchi z sosem z gorgonzoli i białe wino pochodzące z okolic San Gimignano.

stek z sosem balsamicznym na świeżej rukoli

Pomijając fakt, że obsługa pomyliła zamówienia , przez co czas oczekiwania znacznie się wydłużył – kolacja okazała się pyszna. Może tylko Rafał odrobinę kręcił nosem , bo nasze osobiste pojęcie „średnio wysmażonego mięsa” najwyraźniej się trochę różni od standardów europejskich. :D Ale poza tym – palce lizać. Zwłaszcza świeżutkie małże wprawiły mnie w błogostan. A ten sos do nich (dlaczego w menu widnieje jako mussels soup?) - delicja, prawdziwa delicja...

gnocchi z sosem z gorgonzoli

Niestety, jak zawsze, wszystko co piękne szybko się kończy. To nasz ostatni dzień toskańskich wakacji. Jutro raniutko wyruszamy w powrotną podróż.
Już tęsknię...


Niniejszym zamykam cykl toskański... I już wkrótce zapraszam na pyszne małe co nieco, prosto z domowej kuchni. :)

środa, 10 sierpnia 2011

Toskania - notki wakacyjne. cz.5

mozaika wyeksponowana pod szkłem w chodniku - Chiusi

Dzień 9

Dzisiaj śniadanie polsko - włoskie. Polska jajecznica na włoskim boczku i włoskich jajkach.
Ciekawe czy jaszczurki lubią jajecznicę? Chętnie bym im zostawiła trochę na progu drzwi. :)
One, niby takie płochliwe, a gdy człowieka w pobliżu nie widać – biegają po cokole budynku i schodach zewnętrznych. Już kilka razy o mały włos nie wpadły nam przez otwarte drzwi do mieszkania. Dzieci są zachwycone ich obecnością.

uliczki Chiusi

Na popołudniową wycieczkę wybieramy Chiusi. Jak zwykle skupiamy się na starej części, zupełnie pomijając współczesne przedmieścia.
Już dawno po sjeście, a miasteczko jakby wymarłe. Mieszkańców bardzo mało, zwiedzających jeszcze mniej. Także sklepów „dla turystów” jak na lekarstwo. Czyżby mało się ich tu zapuszczało, w te mocno południowe rejony Toskanii?

uliczki Chiusi

Tu i ówdzie odnajdujemy etruskie ślady, jak choćby misterną, kamienną mozaikę- widoczną pod grubą taflą szkła, osadzoną pod poziomem obecnej ulicy. Piękna jest!
W kwestii pradawnych dziejów, miasteczko szczyci się etruskim muzeum, ale tylko przemykamy obok niego, nie zachodząc do środka.

Chiusi - po prawej krużganki Museo della Catedralle

Zaglądamy za to do kościołów, snujemy się wąskimi uliczkami, jak to zwykle w Toskanii – ukwieconymi. W kilku miejscach na budynkach odkrywamy kamienne kajdany. Ojjj... chyba były postrachem minionych czasów i jego ludzi...
Museo della Catedralle, usytuowane na tyłach romańskiej katedry zachęca otwartą bramą. A za nią krużganki, otaczające wewnętrzne, zielone patio. Bardzo proste, wręcz surowe, ale pełne uroku.


Czego nie może zabraknąć w drodze? Ha! No jasne! Lodów! :) I znów trafiamy na fantastyczną lodziarnię. Czuję się absolutnie rozanielona. Jak ja wytrzymam w domu bez włoskich gelato???
Posileni słodkościami – pniemy się uliczkami pod górkę w kierunku punktu widokowego. Panorama jaka się z góry rozpościera..., no cóż, po prostu zapiera dech w piersiach. Słowa nie oddają tego, co oczy widzą.

panorama rozpościerająca się z punktu widokowego w Chiusi

W drodze powrotnej przypadkiem przejeżdżamy obok centrum handlowego. Takich dużych, skupionych pod jednym dachem sklepów – niezbyt tu wiele. Szybka decyzja: wjeżdżamy...! No to siup do środka! Zakupy, owszem, całkiem się udały (mam już swoją kawiarkę!śliczną, niebieściutką :)).

przedmieścia Chiusi

Wracamy do Montepulciano i głodni jak wilki zatrzymujemy się na kolację w Fattoria Pulcino, która położona jest poniżej Starego Miasta. Już z daleka czuć zapach pieca opalanego drewnem. Tutaj można nie tylko przepysznie zjeść, ale też zaopatrzyć się w produkty lokalne: wina, oliwy, wędliny, sery i słodkości.

panorama rozpościerająca się z punktu widokowego w Chiusi

Zajmujemy stolik na zewnętrznym, ogromnym tarasie, który usytuowany jest tak, że w trakcie posiłku można podziwiać fantastyczny widok na pnące się na wzgórzu miasteczko.
Karta menu nie jest wcale szalenie długa, ale brzmi naprawdę pysznie. Podglądając konsumujących sąsiadów – mniemam, że króluje tutaj słynna na całym świecie bistecca alla fiorentina. My jednak krwiste mięso sobie dzisiaj odpuszczamy...



Zamawiamy antipasti w postaci talerza wędlin i pecorino, a także zupę (do wyboru tylko ribollita) i makaron pici z truflami i grzybami. Dzieci, jak zwykle wybierają pizzę. Wszystko jest przepyszne (a już pasta wymiata) i aż żal, że nasze żołądki więcej nie mieszczą, choć oczy by chciały.
Aura niespodziewanie się zmienia. Do domu wracamy targani prawdziwie górskim, porywczym wietrzyskiem...

piątek, 5 sierpnia 2011

Toskania - notki wakacyjne. cz.4


Dzień 6

Od samego rana dzieciaki prowadzą kampanię wodną. Konsumujemy śniadanie na łonie, a potem niestety okupujemy okolice basenu aż do obiadu („niestety” bo ja oczywiście wolałabym wędrować po okolicach bliższych, lub dalszych). W międzyczasie gonię z aparatem za okolicznymi mieszkankami. :D Gospodarstwo bowiem obfituje w żywe gadziny. :D Całe mnóstwo jaszczurek. Są niewielkie i bardzo płochliwe. Muszę się nieźle nagimnastykować, by złapać choć jedną w kadrze.

widok na Montepulciano

Obiad postanawiam wyprodukować sama, korzystając z darów tutejszego ogródka. Robię zatem rekonesans. Na grządkach znajduję różne odmiany pomidorów, piękne bakłażany, karczochy, sałatę, fasolę, cukinię, trochę ziół, w tym przeogromne krzaki rozmarynu.
Zaopatruję się w pomidory, bakłażana i rozmaryn. Spaghetti gotowe w pół godziny, wliczając w to buszowanie po ogrodzie. Nie ma głupich! Urlop mam i nie zamierzam spędzić ani minuty więcej, niż nakazuje to poczucie obowiązku. Sos zrobiłam najprostszy z najprostszych, a warzywa w 100% ekologiczne. Całość paluszki lizać.

widok na Montepulciano, poniżej murów miasta - kościół S. Baggio

Na deser Montepulciano. Parkujemy w niedalekiej odległości kościoła S. Agnese i absolutnym spacerkiem wciąż i wciąż pod górkę – zagłębiamy się w miasteczko. Turystów mało, a miasteczko wydaje się być nieco senne przy dzisiejszej niedzieli.

uliczki Montepulciano

Lodów, jak zwykle nie potrafimy sobie odmówić, ale... o dziwo – kompletnie nas nie zachwycają.
Zważywszy na niewielki rozmiar miasteczka – rzuca mi się zadziwiająco duża ilość kościołów (naliczyłam 5). W większości puste, nie licząc pojedynczych turystów. Dzisiaj ubrałam się stosownie, więc zaglądam do każdego. Chciałabym powiedzieć, że chłonę przede wszystkim ich architekturę, tymczasem chłonę i owszem, ale głównie ich miły chłód, będący w mocnym kontraście do zewnętrznych temperatur.

uliczki Montepulciano

W pobliżu Piazza Grande trafiamy na lokalny jarmark "antico". Jak dla mnie nazwa mało adekwatna, bo staroci na nim tyle co kot napłakał. Cała reszta nie odbiega zbytnio od tego, co dostępne w sklepikach dla turystów.
Gorąco! W miarę możliwości trzymamy się stron ocienionych. Dobrze chociaż, że teraz już z górki. W pobliżu jednej z enotec dopada nas niemiłosierny smród. :D Nie trudno domyśleć się winowajcy. Sery! Wiedziona sadystycznym odruchem – wstępuję do wnętrza sklepu. Zapach jeszcze gorszy. To mnie zastanawia, bo jak dotąd nie trafiłam na takie „radości powonienia”, a przecież lokalnie sklepów z serami zatrzęsienie... Nie da się tutaj wytrzymać, czym prędzej więc biorę nogi za pas, starając się nie oddychać. :D

Wracamy do S. Agnese, w którym odprawiana jest niedzielna msza. Mało mieszkańców. To mnie dziwi. Jako turyści, mocno się wyróżniamy, co mnie już nie dziwi wcale. Mam nieodparte wrażenie, że proboszcz (wikary?) jest zaskoczony widząc nieznane twarze. Czyżby nieczęsto miewał gości, którzy nie tylko zwiedzają...?

uliczki Montepulciano

Dzień 7

Powietrze od rana tak gęste i gorące, że siekierę można powiesić. Skutki wczorajszego basenu czerwonym i bolesnym rakiem wylazły na moje plecy i ramiona. No i masz babo placek!
Po śniadaniu znów wybieramy się do Montepulciano, tym razem jednak tylko celem dokonania zakupów spożywczych. Po czym, najszybciej jak się da uciekamy z powrotem do domu. Obolała zaszywam się wewnątrz domu i ani nosa nie wyściubiam. Nawet basen odkładamy na później.
Obiad znów domowy, choć z lokalnych produktów. Grillowane kiełbaski (podobne do naszej rodzimej białej, surowej) mocno traktuję rozmarynem i całymi ząbkami czosnku. Pieczone pomidory dopełniają smaku. Takie proste, a takie dobre. Pieczywo maczamy w powstałym podczas pieczenia sosie pomidorowo -oliwnym. Mmmm... Ale pachnie!


Przy okazji tematu kiełbasianego... Pierwszy raz w życiu spotykam się z mięsożernymi osami... Konkretnie jedną, która do upadłego atakuje talerz Mai. Trudno się jej pozbyć. Koniec końców, „wczepioną pazurami” w kawałek kiełbasy – wynoszę ją w odległe krzaki. Kiełbasiana osa! Koniec świata! :D
Potem już tylko lenistwo, a to w wodzie, a to z książką w nosie, a to biegając za jaszczurkami lub motylami. Zwłaszcza te pierwsze powodują u dzieci mnóstwo radości.
Przypominam sobie, że podczas porannych zakupów w Montepulciano – mignął mi drogowskaz prowadzący do S.Baggio. Obraz przedstawiający ten kościół wisi w tutejszym naszym mieszkaniu i pokazuje go w przepięknych okolicznościach przyrody. Muszę się tam wybrać przy najbliższej okazji.
Dzień mija na „nicnierobieniu”, leczeniu poparzeń i podjadaniu co pyszniejszych kąsków. Wieczór przynosi upragniony delikatny chłód, kieliszek wina, porchettę, oliwki i ser.


Dzień 8

Od samego rana pośpiech. W planach mamy dwa miejsca: S. Quirico d'Orcia i Pienza. Łamiemy zasadę popołudniowych wycieczek i wyruszamy zaraz po śniadaniu, bowiem w S.Quirico wypada dzisiaj mercato. Jest targ – jest zabawa. :)

tereny Crete Senesi

Jedziemy krętymi drogami, raz z górki, raz pod górkę. Widoki po obu stronach niesamowite! Pola, pola, pola! W dziesiątkach odcieni beży, falujących na wzgórzach. Hipnotyzują. Wprost nie sposób oderwać od nich oczy. Tu i ówdzie krajobraz co najmniej księżycowy. To ziemia wypalona przez silne słońce przywołuje takie skojarzenia.
Przed nami pnie się w górę kamienna Pienza. 10 km dalej zachwycamy się malowniczym położeniem S.Quirico d'Orcia. Jak one to robią – te miasteczka toskańskie – że wszystkie tak dostojnie się prezentują?

uliczki S. Quirico d'Orcia

Nie wiemy, gdzie odbywa się targ, ale tu wszystko jest mikre - naprawdę nie trudno cokolwiek odnaleźć. Przecinamy główne Piazza z ratuszem i proszę... oto jest.
Zakupy lądują w aucie, a my wracamy by jeszcze pospacerować po uroczych uliczkach.

ekspozycje sklepowe w S. Quirico d'Orcia

Miasteczko jest naprawdę niewielkie. Na upartego w kilka minut można by starą jego część przejść wzdłuż i wszerz. Nam oczywiście zajmuje sporo więcej, bo przecież koniecznie muszę się pozachwycać każdym detalem, każdą napotkaną donicą, każdą wystawą sklepową, wejść do wnętrza kościoła (przepiękny! romański, surowy w swej formie).

uliczki S. Quirico d'Orcia

Mijamy zakład fryzjerski. Pewnie nie zwróciłabym na niego najmniejszej uwagi, gdyby nie fakt otwartych drzwi. A za nimi... O matko i córko! Czuję, że cofam się w czasie i przestrzeni, i to o dobrych 30 lat, jak nie więcej. To wnętrze, to jeden wielki zabytek. Mam nadzieję, że jest pod surową ochroną konserwatorską. :D
Zaglądam do sklepu typu „Dom toskański”. A w środku... cudowności! Króluje piękne, stare drewno, wspaniała ceramika (daleka od „Cepelii” :D), wiklina i materiały. Tu też królują barwy ziemi. Oczy się śmieją do każdej rzeczy na półkach. Niestety... drogo.

zakład fryzjerski i pomnik kierowcy rajdu Mille Miglia w S. Quirico d'Orcia

Przemykamy między uliczkami. Gdzieś na obrzeżach miasteczka senną ciszę przerywa gromki okrzyk Rafała: „ Mille miglia! O qrcze! Mille miglia!”
Co jest??? Udaru dostał, czy co?
Przed nami pomnik faceta w mycce na głowie. Dalej nie wiem o co biega, ale mycka i gogle na czole faceta jakieś mi nie obce... z wyglądu... Gdy masz za męża fanatyka motoryzacji, znawcę i wielbiciela każdej jednej zabytkowej sztuki – wiesz już, że coś jest na rzeczy...
Oto, w tej maleńkiej toskańskiej mieścinie Rafał odkrywa ślady słynnego rajdu „tysiąca mil” (mille miglia). Napisy na murze, pomnik zwycięzcy rajdu z 1930r. - Tazio Nuvolari... Ha! Taki mały akcent, a tyle radości... :D

S. Quirico d'Orcia - akcenty rajdu Mille Miglia

Opuszczamy S.Quirico d'Orcia i podążamy do Pienzy – słynnej ze swojego pecorino.
Już w drodze mijamy wiele gospodarstw oferujących te przepyszne sery.
W samej Pienzie sklepików z prodotti di tipico również nie brakuje. Każdy zachęca do wejścia swoją przepiękną ekspozycją, zarówno przed sklepem, jak i wewnątrz. W sery zaopatrzyłam się na targu, więc daruję sobie nowe zakupy, ale nie potrafię odmówić sobie kolejnej butelki oliwy.

okolice Pienzy

A propos serów... W tutejszych sklepach nie śmierdzi. :D Jakoś wciąż nie potrafię zapomnieć tego strasznego zapachu z Montepulciano. :D Chodzi za mną i straszy.

Crete Senesi - okolice Pienzy

Spacer po Pienzie, owszem jest miodem dla oczu, ale jednocześnie goryczą dla ciała. Odkryty w jednej z restauracji zewnętrzny termometr – pokazuje 36 st.C w cieniu! O mamma mia! Ileż zatem jest w słońcu? Boję się myśleć...

Pienza

Przy zewnętrznych murach miasta podziwiamy panoramę rozpościerającą się daleko przed nami. Widoki wspaniałe. Mogłabym tak cały dzień tutaj spędzić i po prostu patrzeć. Dzieci niekoniecznie. Te, by tradycji stało się zadość domagają się jak zwykle lodów. No i dobrze, nie żałujemy sobie w ogóle. Jeśli o mnie chodzi mogłabym startować w zawodach. Nie mam wątpliwości, w możliwościach konsumpcyjnych pierwsze miejsce murowane. :D
Lodziarnię znajdujemy na obrzeżach miasteczka (przy Viale Enzo Mangiavacchi 3). Zewnętrznie jest nieciekawa i raczej przypadkiem zwracamy na nią uwagę. Jednak „nie sądź po wierzchu” ma tutaj ogromne zastosowanie. Lody są doskonałe, a porcje oooolbrzymie! Wybór smaków zachwycający. Od nas wszystkich otrzymują piątkę z plusem, a nawet szóstkę. Po stokroć polecam każdemu, kto tu zawita...

Pienza